Od stycznia 2022 roku ruszyła sprzedaż książki Olgi Dębickiej „Podróżować znaczy żyć”.

Książkę można nabyć:

  • w wybranych księgarniach stacjonarnych na terenie całej Polski w cenie 90 zł.,
  • na Allegro  – 85 zł.;
  • bezpośrednio od wydawcy Travel Freedom  – 80 zł.

Zakup od wydawcy:

cena książki – 80 zł

koszt wysyłki kurierem – 24 zł lub Inpost  -odbiór we wskazanym paczkomacie – 17 zł

nr konta: City Handlowy 41103000190109852612050019

Olga Dębicka

Uwaga: możliwy odbiór własny w Gdyni (opłata 0 zł)

Zamówienia proszę kierować na adres mailowy: odebickabiznes@gmail.com

Podając: imię i nazwisko, adres wysyłki, numer telefonu oraz potwierdzenie wykonania przelewu.

Na specjalne życzenie książka  z dedykacją autorki.

Podróżować znaczy żyć. Reportaże
Olga Dębicka
ISBN 978-83-949382-1-5
wydanie pierwsze
www.travelfreedom.pl
350 stron
24 fotografie
papier kredowy
okładka zintegrowana

Reportaże Olgi Dębickiej to 50 inspiracji podróżniczych z regionu, Europy i świata – z klimatem, obserwacjami i wiedzą spoza przewodników. Jest Dubaj – z szalonymi wizjami architektów i powycinanymi wyspami – z lotu hydroplanem; Rio de Janeiro – z sambodromu podczas karnawału i kult ciała; Lizbona – śladami fado tramwajem nr 28. Prowansalska winnica monsieur Yves’a Rousseta-Rouarda, dla którego wino stało się całym życiem. Najlepsza agroturystyczna miejscówka w Chorwacji na Rabie u zaprzyjaźnionych Maricy i Ivana, gdzie zachwyca spokojna, szczęśliwa codzienność. W książce znajdziesz przepiękne przestrzenie i krajobrazy: stepu w Kazachstanie, największej pustyni świata Ar-Rab al-Chali, sawanny Serengeti w Kenii i Tanzanii z migrującymi zwierzętami i fiordów w Norwegii, gdzie natura staje się Bogiem.

„Umiejętność opowiadania historii to sztuka, którą Olga opanowała do perfekcji. Czytając jej reportaże z podróży, zawsze jestem pod wrażeniem jej zmysłu obserwacji, mam ochotę podążać jej śladami, przeżyć jej przygody. To książka dla wszystkich, uczy jak odważnie marzyć i spełniać te marzenia. Bardzo polecam”.
Agnieszka Franus
Redaktor Naczelna National Geographic Polska

OLGA DĘBICKA – dziennikarka, pisarka, podróżniczka. Autorka książek, m.in. Dziwka i Madonna. Marka Hłaski widzenie świata i Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 roku. Publikowała od Dziennika Bałtyckiego po Dialog Deutsch-Polnisches Magazin, przez 12 lat związana z portalem Wirtualna Polska. Obecnie, od 17 lat, stały współpracownik National Geographic Polska, National Geographic Traveler i Kaleidoscope. Laureatka nagród dziennikarskich i literackich, m.in. Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (Polski Pulitzer), wyróżnienie pod patronatem Nowego Dziennika z Nowego Jorku, Pro Libro Legendo, Grand Press, nominowana do Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarzy, uhonorowana Golden Pen Top Journalist Award 2015.


Już na początku grudnia 2021 roku ukaże się na rynku wydawniczym najnowsza książka Olgi Dębickiej pod inspirującym tytułem „Podróżować znaczy żyć”.

W tej książce znajdziesz wybrane reportaże i relacje z podróży Olgi Dębickiej, niektóre ich fragmenty były publikowane w National Geographic, w Travelerze i w Kaleidoscopie, gdzie od 17 lat jest stałym współpracownikiem. Większość z nich jednak została specjalnie napisana do tego zbioru, który składa się z trzech części: Region, Europa, Świat.  Teksty poświęcone Polsce skupiają się wyłącznie na Pomorzu.

Znajdziesz tu 50 inspiracji podróżniczych, z klimatem, obserwacjami i wiedzą spoza przewodników.

Jest Dubaj – z szalonymi wizjami architektów z lotu hydroplanem; Rio de Janeiro – z sambodromu podczas karnawału i kult ciała; Lizbona – śladami fado tramwajem nr 28; Walencja – z Las Fallas, iberyjskim świętem ognia, symbolizującym życie, które mija jak jedna chwila. Przeczytasz o Jamusukro na Wybrzeżu Kości Słoniowej – z bazyliką większą od tej w Watykanie; o szwajcarskich kantonach Gryzoni i Valais z Matterhornem w tle – z okna Orient Expressu. Są reportaże o rodzinnych biznesach prowadzonych z pokolenia na pokolenie: w austriackim Wattens – kryształowo czysty biznes Swarovskiego; w Aix-en-Provence – po fabryczce marcepanów oprowadza prawnuczka jej założyciela madame Madeleine Parli. Autorka gości też w prowansalskiej winnicy w Ménerbes u monsieur Yves’a Rousseta-Rouarda, dla którego wino stało się całym życiem, odkąd przestał zarabiać pieniądze na produkcji filmów. Poleca również najlepszą agroturystyczną miejscówkę w Chorwacji na Rabie w Supetarskiej Dradze u zaprzyjaźnionych Maricy i Ivana Žerjavów i dary ziemi w ich starym domu (stara kuća), gdzie zachwyca spokojna, szczęśliwa codzienność. Niemalże mistycznym przeżyciem okazała się wizyta w Sopocie w domu bursztynnika Lucjana Myrty, w którym skrywany jest skarbiec większy od bursztynowej komnaty. Zatopione w bursztynie inkluzje wywołują refleksje o przemijaniu. W książce znajdziesz przepiękne przestrzenie i krajobrazy stepu, pustyni, sawanny, dające wolność, w których aż się chce rozłożyć szeroko ramiona i krzyknąć: „Jestem królem wszechświata”. Masai Mara – fragment bezkresnej sawanny Serengeti w Kenii z wielką migracją zwierząt; największa pustynia świata Ar-Rab al-Chali z off road land roverami, bezkres stepu w Kazachstanie z pociągu czy Camargue w delcie Rodanu – widziane z grzbietu konia.

 

„Umiejętność opowiadania historii to sztuka, którą Olga opanowała do perfekcji. Czytając jej reportaże z podróży, zawsze jestem pod wrażeniem jej zmysłu obserwacji, mam ochotę podążać jej śladami, przeżyć jej przygody. To książka dla wszystkich, uczy jak odważnie marzyć i spełniać te marzenia. Bardzo polecam”.

Agnieszka Franus

Redaktor Naczelna National Geographic Polska

 

 

 

 

 

Książka została opublikowana przy finansowym wsparciu Miasta Gdyni.

Województwo Pomorskie

 

 

Z finansowym wsparciem Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego.

 

 


Paryskie kafejki

, Autor: Olga Debicka

Przynajmniej raz dziennie spotyka się w kafejce 4,5 miliona Francuzów. Już wczesnym rankiem można oprzeć się o ladę i rzucić: „Garcon, un petit noir s’il vous plait!” (Kelner, jedną małą czarną proszę). Koniecznie z rogalikiem croissantem.

Przedstawię nie tylko te najsłynniejsze, najmodniejsze i najbardziej egzotyczne kawiarnie w Paryżu, ale i te skromne kafejki „na rogu”. Obok tradycyjnych kafejek „cynkowych” (nazwanych tak od metalu pokrywającego barowy kontuar), filozoficzne lokale dla „artystycznych dusz” na lewym brzegu, ale i nowoczesne cyberkafejki.

Cafe – Schronienie

Nazywane są Cafe, ale równie często Francuzi mówią o nich Bistrot. Kafejki – od swojego powstania w XVII wieku zawsze były miejscem, gdzie można zarówno wypić małe co nieco jak i spotkać się i pogadać. Zwykle pije się czarny, esencjonalny napój, którego nazwa wywodzi się od arabskiego „kahua”. Można też napić się piwa z beczki – bardzo ważne, by piwo nie przelało się przez brzegi podczas nalewania. O każdej porze można siąść i obserwować świat dookoła. Nawet kiedy pogoda na zewnątrz paskudna, w środku jest przytulnie.

Muszkieterzy i melomani

 

W samym centrum Paryża jest ich prawie 10.000. A wszystkie mają swój niepowtarzalny urok. Kawiarnie powstały by serwować „egzotyczne napoje” – kawę, herbatę i gorącą czekoladę. Najczęściej chadzali do nich arystokraci. Równolegle istniały lokale oferujące wino. W tawernach wino piło się na stojąco, przy wysokich ladach, w kabaretach podawano je tylko do zamówionych dań. Wraz z wiekiem Oświecenia kawiarnie, tawerny i kabarety upodabniały się do siebie. Mniej ważne było co się pije, ważniejsze jak – lokale urządzano z coraz większym smakiem, liczyła się atmosfera. Z wolna Bistrot stały się miejscem, gdzie przy filiżance lub kieliszku oddawano się wykwintnej konwersacji, czy to o polityce, literaturze, czy czymkolwiek innym. Każda grupa zawodowa miała swoją ulubioną kafejkę – muzycy, aktorzy, wojskowi, muszkieterzy, melomani, politycy.

Le Procope – kawiarnia Woltera i Diderota

Filozofowie, encyklopedyści i literaci chodzili do kafejek na brzegach Sekwany. Wolter i Diderot upatrzyli sobie Le Procope – najstarszą kawiarnię w Paryżu, a i podobno na świecie, bo rozpoczęła działalność w 1686 roku. Codziennie wypijali oni czterdzieści filiżanek kawy z czekoladą! Do stałych bywalców zaliczał się również Rousseau. Częstymi gośćmi byli Oskar Wilde, a także Napoleon Bonaparte, wówczas jeszcze biedny oficer artylerii.
Z kolei elegancką kawiarnię Le Fouquet’s na Polach Elizejskich upodobał sobie pisarz James Joyce, dziś bywają tu gwiazdy francuskich mediów.

Sartre i Camus w dymie tytoniu

Wiek XIX był „złotym wiekiem” francuskich kawiarni. W popularnych „pothouse” i w szykownych „divans” nie tylko pito, ale także palono „ziele Nicot”, zwane też tytoniem, które wkrótce stało się bardzo modne.  W niektórych lokalach uprawiano hazard, w innych wystawiano przedstawienia – narodziły się kawiarniane koncerty. Do Cafe zaczęli chętnie zaglądać artyści. Courbet, Manet, Degas nie pasowali do atmosfery „salonów”, ale świetnie czuli się przesiadując godzinami przy małych stolikach. W „Le Dome” na Montparnasie drzwi nie zamykały się za wszystkimi młodymi malarzami ze szkoły paryskiej. Picasso i Braque byli  stałymi bywalcami „Aux Deux Magots” w cieniu katedry Saint-Germain de Pres. To miejsce miało więcej wielbicieli: Jean-Paul Sartre, Camus i Simone de Beauvoir rozprawiali tu o egzystencjaliźmie. Tu poeci Verlaine i Breton szukali natchnienia. Z kolei w La Closerie des Lilas przesiadywali kiedyś poeci Baudelaire i Apollinaire, swoje opowieści snuł Ernest Hemingway. Częstymi gośćmi tego lokalu byli też Lenin i Trocki.
W latach 60-tych studenci zapełniali każdą kafejkę w Dzielnicy Łacińskiej komentując dopiero co zakończone lub wciąż trwające wykłady. Dziś tłumy turystów ściągają do „Deux Magots”, by uszczknąć choć trochę z jej magicznej atmosfery. A nowi jej bywalcy, kontynuując tradycje, ustanowili własną, kawiarnianą nagrodę literacką.

Kolebka dziennikarstwa

Niewiele ryzykuje się twierdząc, że kafejki były kolebką dziennikarstwa. Kawa i plotki sączyły się w nich równie jednostajnym strumieniem. Położone zwykle w pobliżu bardzo ruchliwych punktów miasta (poczty, targowiska, dworca) zapełniały się ludźmi, którzy przynosili do nich wieści z pracy, czy narzekania na urzędników. Niektórzy propagowali swoje polityczne idee, ogłaszali wynalazki, inni je oceniali i krytykowali. Zawiązywały się przyjaźnie. W ograniczonej przestrzeni wnętrza kawiarni skupiały się echa wartkiej, wielobarwnej codzienności. Idealne miejsce dla dziennikarza. Z czasem bywalcy Cafe przynosili ze sobą nie tylko własne nowiny, ale także te wydrukowane i pachnące jeszcze drukarską farbą.
Dzisiaj do typowych „cynkowych” kawiarni (Le Zinc) należy m.in.Le Cochon a l’Oreille przy 15 Rue Montmartre. Ta skromna kafejka, uczęszczana głównie przez robotników, w czasach swojej świetności słynęła z wyśmienitej zupy cebulowej, serwowanej o świcie, który wyznaczał koniec nocy roboczej dla prostytutek i rozpoczęcie dniówki dla ulicznych handlarzy.

W drzwiach stary przyjaciel

Wystrój kawiarni ma podstawowe znaczenie – klient musi czuć się wygodnie. Nieważne czy to lokal w małej wiosce, bezpretensjonalna kafejka w małym miasteczku, czy świetnie znana kawiarnia Paryżu, jej wystrój musi pasować do nastroju klientów. Stałych gości obsługa wita od drzwi jak starego przyjaciela. Goście okazjonalni, jak turyści, przykładają większą wagę do lokalizacji, czystości, miłej obsługi. Jest wiele wspaniałych kawiarni przy gęsto zatłoczonych atrakcjach turystycznych, których wnętrze oferuje chwile wytchnienia i relaksu. Naprzeciw Centrum Pompidou znajduje się Cafe Beaubourg – można zza jej szyb przyglądać się ruchowi wokół centrum nowoczesnej sztuki, można też podziwiać jej własny, niebanalny wystrój. Cafe Marly, kilka metrów od szklanej piramidy na dziedzińcu Luwru, oferuje styl znakomitych kawiarni wiedeńskich: komfort, ciastka i gazety.

Młode Beaujolais i „marcowe piwo”

Każdego roku, pod koniec września, rozpoczyna się wielka operacja „Feta w Bristot”. Przez kilka dni właściciele kafejek szczególnie ciepło witają wszystkich klientów, ukazują całą swą gościnność. Są także miejscem, gdzie pojawiają się i są smakowane pierwsze trunki z nowych zbiorów: młode Beaujolais w trzeci czwartek listopada oraz „marcowe piwo” na wiosnę. W końcu czerwca, w Paryżu odbywa się coroczny Wyścig Kelnerów. Trasę długości 8,3 km muszą oni pokonać biegiem, trzymając na dłoni tacę z pełną butelką wina i trzema pełnymi kieliszkami. Obowiązuje strój roboczy: biała bluzka i czarna spódnica dla kobiet, czarny frak dla mężczyzn. Rekord wyścigu wynosi 35 minut – spróbujcie go pobić!

Cafe-Philo

W dużych miastach i rejonach turystycznych można wybrać się ze znajomymi do kawiarnie-karaoke. Każdy może pośpiewać do podkładu znanych przebojów muzycznych. Tak jak niegdyś chodziło się na kawiarniane koncerty i nierzadko śpiewało razem z wykonawcami.
Dosłownie wszędzie wyrosły jak grzyby po deszczu cyberkafejki. Goście nie muszą ograniczać poszukiwania wiadomości do lokalnej gazety, mogą przemieszczać się wirtualnie po całym świecie. Cafe-Internet otwierają się nawet u stóp gotyckich katedr. Do najpopularniejszych należą: Cafe Orbital – oprócz serfowania zapewnia kosmiczny bar oraz Le Web – w dawnym warsztacie złotniczym z metalowo-szklanym wnętrzem.
Z kolei Cafe-Philo to kafejki filozoficzne. Kto ośmieli się dalej twierdzić, że filozofia jest tylko dla intelektualistów? W samym Paryżu jest 18 filo-kafejek, kolejne 24 są w Nicei, Tuluzie, Bayonne i innych miastach w całej Francji.
Dla moli książkowych urządza się kawiarnie-biblioteki. Dbają o zaspokojenie pragnienia swych klientów, serwują coś dla ciała i dla ducha. Ale w jakimkolwiek stylu by nie była, każda francuska kafejka zauroczy atmosferą. Można je nazwać po prostu: Cafe-Schronienie.

* * *

Ale skoro Paryż to miasto romantyków, można się natknąć także na zaimprowizowane kafejki. Na przykład na Pont des Arts, uroczym moście zamkniętym dla ruchu kołowego, łączącym Luwr i Institut de France. Zakochane pary przynoszą tu własne stoliki, krzesła, ostrygi i wino, urządzając sobie kolacje przy świecach.

Montmartre Bistrot

 

Inne znane kawiarnie w Paryżu:
Les Deux Magots-wystrój w stylu belle epoque w La Palette
Cafe de Flore – tu zbiera się paryska elita literacka
Cafe Beaubourg – postmodernistyczna kawiarnia z widokiem na Centrum Pompidou, została zaprojektowana przez Christiana de Portzamparc.
Cafe Maure de la Mosquee – pełna wschodniego klimatu, można tu wypić orzeźwiającą miętową herbatę, a później zrelaksować się w publicznym hammamie.

Inne znane kawiarnie we Francji:
Cafe des Deux Garcons w Aix-en-Provence- zaprasza do wytchnienia w cieniu platanów.
Cafe des Negociants w Lyonie – pozwala odpocząć w samym sercu starego miasta.
Saint-Armand w Rouen – zaprasza do średniowiecznych wnętrz i oferuje bogaty wybór piwa.
Cafe-Brasserie Bibent w Tuluzie – umieszczona na liście zabytków, znajduje się na Placu Capitole.
Flo-Excelsior w Nancy – tuż obok stacji kolejowej, z dekoracjami Gruber’a i Majorelle’a.

 


Na 45 hektarowej winnicy Domaine de la Citadelle (stara cytadela) w prowansalskiej wiosce Menerbes uprawia się czternaście rodzajów winogron.

Każdego roku z tej winnicy robi się 200 tysięcy butelek wina. Właściciel Mousieur Yves Rousset-Rouard pochodzi z Marsylii, przez kilka lat mieszkał w Paryżu, gdzie zajmował sie produkcją filmów. Duże pieniądze zarobił jako producent skandalicznego filmu „Emanuelle”. Przed jedenastu laty cały majątek zainwestował w winnice na północnych stokach gór Luberon w południowo-wschodniej części doliny Rodanu. Oprócz tego, że produkuje markowe wino Cotes du Luberon, udziela się politycznie. Jest merem Menerbes i parlamentarzystą z tutejszego regionu Vaucluse. Jego syn Aleksis także zaangażował się w rodzinny biznes, jest dyrektorem zarządzającym.

– W Prowansji można spotkać oberże zwane „bouchon” (korek), nazwa pochodzi od spożywanych tu ogromnych ilości miejscowego wina – opowiada pan Yves – Zgodnie z tradycją kolejne opróżnione butelki ustawiano rzędem, jedna za drugą, a gdy wieczór miał się ku końcowi wystawiano rachunek na podstawie odległości od pierwszego do ostatniego korka. I to jest wytłumaczenie, dlaczego nie potrafię ścierpieć, kiedy widzę turystę we Francji zamawiającego do obiadokolacji coca-colę.
Mousieur Yves ma bzika na punkcie wina, korków, ale przede wszystkim korkociągów. Skupował je na aukcjach, wymieniał się z przyjaciółmi, zamawiał określone wzory u jubilera. Uzbierał już ich ponad 3 tysiące! I poukładał za szybą w gablotach. I tak siedem lat temu powstało jedyne na świecie muzeum korkociągów Yvesa Rousseta-Rouard.

Przepisowy litr dla żołnierza

Wiele parcelii winnic Mousieur Yvesa rozłożonych jest na tarasach zboczy gór, gdzie krzaki winogronowe rosną na piasku albo glinie. Właściciel żartuje, że „wino spływa strumieniami z góry, a o tempie produkcji decyduje grawitacja”. Najpierw winogrona wędrują do kadzi, gdzie fermentują, potem wino przelewa się do beczek, gdzie dojrzewa, na koniec rozlewane jest do butelek i korkowane.
– Moje winnice mają od piętnastu do ponad trzydziestu lat. Im starsza winnica, tym mniej owoców, ale ich smak jest bardziej wyrafinowany. Młodsze winnice rodzą owoce masowo, tony gron słodkich i nijakich. Starsze winnice dają mniej, ale o królewskiej jakości. Na przełomie lipca i sierpnia ma miejsce tzw. zielony zbiór. Ścinamy od 20 do 30 procent zielonych kiści, po to by cały smak i aromat skupić w pozostałych.
Wina Cotes de Luberon należą do marek rozpoznawanym na świecie.
Jednak te najlepsze prowansalskie wina pochodzą z winnic zasadzonych jeszcze przed I wojną światową. Zasadzonych po to, by każdy francuski żołnierz mógł dostać swój przepisowy litr. Najwspanialsze pochodzą z tych ponad stuletnich winnic, np. Chateauneau-du-Pape z Cotes du Rhone (doliny Rodanu).

Długie dojrzewanie

Zbiór białych winogron zaczyna się na początek września, a czerwonych w środku września i trwa do połowy października. Boss zatrudnia „wondanżerów” (zbieraczy) z okolicznych wiosek. Najważniejsze odmiany uprawianych tu winogron to: Syrah, Grenache, Carignan, Cabernet Sauvignon (w całej Francji uprawia się ich aż 60 odmian). Po zebraniu z pola winogrona są segregowane, szypułkowane, potem wrzucane do wielkich stalowych zbiorników, gdzie fermentacja trwa przez 21 dni. Podczas procesu fermentacji szczególnie ważna jest temperatura. Powinna wynosić od 15 do 17 st. C. Mousieur Yves pokazuje tablicę kontrolną, wyglądem przypominającą te z elektrowni atomowej, do sterowania atmosfery wewnątrz kadzi.
Następnie gospodarz prowadzi nas do piwnicy, która jest klimatyzowana. Chłodno i wilgotno, półmrok, nozdrza drażni winny zapaszek. Na zewnątrz upał – 30 stopni, tutaj o połowę mniej.
Wino dojrzewa tu od 9 do 18 miesięcy. W pięciu wielkich beczkach po 3 tys. litrów. To znaczy, że w każdej beczce zmieści się 4 tys. butelek z winem! Na podłodze w rzędzie leżakują mniejsze beczułki, 250-litrowe. Jest ich ponad 150. Czekają na swój czas. Przykładamy ucho do beczki, słychać jak wszystko w środku buzuje i szumi, jakby miało za chwilę eksplodować.
– Beczki wykonane są z francuskiego dębu z lasu Alier. To ważne, bo dojrzewające wino wyciąga z drewnianych beczek wytrawny posmak – opowiada właściciel winnic – Tych samych beczek można używać maksymalnie przez 6 lat, potem są już wyjałowione, więc należy je wymienić.

Degustacja z marszantem

Degustacji uczy nas, żeby było śmieszniej nie Francuz a Anglik. Fraser Jameson, po ukończeniu szkoły winiarskiej uciekł z hałaśliwego Londynu do zacisznego Menerbes, gdzie znalazł pracę jako marszant winiarski w Domaine de la Citadelle.
– Najlepsze czerwone wino, jakie robimy to Cuvee du Gouverneur. Butelka kosztuje 79 franków – opowiada specjalista od win – Dojrzewa ono przez 12 miesięcy, następnie jest mieszane według ścisłych receptur: po 25 procent wina dwuletniego, trzyletniego oraz czteroletniego. Dzięki temu melanżowi uzyskuje się nasyconą głębię smaku.
Degustując wino należy zwrócić uwagę na kolor, zapach i smak. Zaczynamy od wina czerwonego Cuvee du Gouverneur, podawanego do mięs czerwonych. Młode wino poznać po głęboko czerwonej, rubinowej toni, nawet fioletowo-przezroczystej. Kolor starego wpada w szlachetny brązowy odcień.
By określić bukiet zapachowy wina Francuzi używają mnóstwo finezyjnych określeń. Wąchamy. Wino pachnie trochę brzoskwinią, a trochę pomarańczą.
– To zapach waniliowy z nutą dzikich malin i moreli – poprawia nasze niewrażliwe nosy Fraser Jameson – A smakując musicie winem wypełnić całą jamę ustną. By wszystkie kubki smakowe brały udział w degustacji. Policzki, podniebienie górne i dolne, język, zęby, wargi, migdałki. Policzkami wyczujesz kwaśność, a łagodną goryczkę językiem. Im dłużej to trwa, tym lepiej.
Marszant winiarski, by się nie upić, za każdym razem swój łyk wina wypluwa do metalowej spluwaczki. Po dokładnym opłukaniu ust wodą, otarciu ust z gracją, przechodzi do następnego kieliszka. Przyjemna robota!

Muzeum korkociągów

Peter Mayle w książce pt. „Rok w Prowansji” napisał: ” To nie jest niespodzianka, że istnieje we Francji muzeum poświęcone nobliwemu i potrzebnemu narzędziu jakim jest korkociąg. Co jak co, ale w kraju, w którym robienie i picie wina jest uznawane za jedną z najbardziej cywilizowanych religii, to normalne, że zwraca się uwagę na zastosowanie i różny wygląd korkociągów”.

Owszem, zgadzam się, ale żeby w jednej sali zgromadzić aż 3 tysiące korkociągów! To już przesada. Dokonał tego Yves Rousset-Rouard, właściciel winnicy Domaine de la Citadelle w prowansalskiej wiosce Menerbes. Zbierał korkociągi od najprostszych w kształcie litery T po pokaźnych rozmiarów maszynerię na korbę przykręcaną do baru, wyglądającą jak narzędzie tortur. Od składanych, kieszonkowych, nawet dla tych leworęcznych, po miniaturowe do otwierania buteleczek z perfumami i medykamentami, z atramentem lub trucizną (korkociągi ozdobione trupią główką). Każdy korkociąg ma tu opisaną swoją historię. Najstarsze eksponaty pochodzą z XVII wieku, wyrabiane były przez artystycznych kowali i jubilerów, z inskrypcjami, inicjałami. Leżą w gablotach, w pomieszczeniu o trochę mistycznej atmosferze. Podświetlone od tyłu jak biżuteria i preciosa. Rzeczywiście można tam znaleźć małe dzieła sztuki, firmy Bulgari czy Cartier. Choć muzeum korkociągów to manifestacja francuskiego umiłowania do wina, o dziwo najbardziej wymyślne eksponaty pochodzą z Anglii, Austrii i Szwajcarii. Pewnie dlatego, że we Francji przed wiekami piło się wino z beczek, a butelki z korkami wysyłano na eksport.

Nogi kobiece

Z żartobliwych narzędzi można tu znaleźć modele korkociągów erotycznych: w kształcie fallusa i takie, które pracują podczas odkorkowywania butelki poprzez zbliżanie i rozkładanie nóg kobiecych. Można popatrzeć na korkociąg jako część pistoletu z cynglem albo część noża myśliwskiego, klucza, wbudowany w laskę do chodzenia, z pędzelkiem do odkurzania zleżałych butelek… Rączki korkociągów zrobione są z rogu, drzewa oliwnego, bakielitu, poroża jelenia, z porcelany.  Z nowocześniejszych modeli jest korkociąg na gaz, który wypycha korek bez użycia siły biesiadnika. Ciekawość wzbudza narzędzie z ulepszaczem do wina, ze specjalnym pojemnikiem na gałkę muszkatałową i małą tarką.
Natomiast śmiech wśród zwiedzających wzbudza korkociąg przedstawiający zgrabną figurkę senatora Volsteada, osławionego ojca prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Kiedy obracasz kapelusz, z zadka senatora wychodzi śruba. Hm, to taki sarkastyczny hołd złożony temu, który wina nie lubił.

 

 Olga Dębicka

 

• Najlepszymi obszary produkcji wina we Francji
Champagne, Bordeaux, Burgundia, zaraz za nimi plasuje się dolina Rodanu w Prowansji i dolina Loary. Tylko jeden francuski region Bordoeaux produkuje więcej wina niż razem wzięte: Kalifornia i Australia. Najlepsze wina to: Nuits St-Georges, Sancerre, Chablis, Chateauneau-du-Pape.

• Korkociągi
80 procent światowej produkcji korkociągów wyrabia się obecnie we francuskiej wiosce Saint Remy sur Durolle. Wioska liczy 2044 mieszkańców, którzy tylko tym się zajmują. Najbardziej typowy model korkociągu nosi nazwę właśnie od wioski „Saint Remy”.

Najkosztowniejsze wino
105 tys. funtów zapłacono w 1985 r. za butelkę czerwonego wina „Chateau Lafite”, rocznik 1787. Na jej cenę wpłynął fakt, że złożył na niej swe inicjały Thomas Jefferson, trzeci prezydent USA. W rok później jej korek, wysuszony prze światła wystawowe, obluzował się, przez co wino się zepsuło.

Największa w świecie degustacja
Została zorganizowana prze Instytut Wina w San Francisco w 1980 r. W degustacji brało udział 125 nalewających, 90 otwierających, a wypito 3 tys. butelek!


Pamiętam jako dziecko, że na Przedzamczu sklepikarze sprzedawali papierosy z różowego plastiku z napisem: pamiątka z Malborka. Wówczas byłam silnie przekonana, że nazwa papierosów marki malboro (tak pisana) pochodzi od Malborka. I że ludzie na całym świecie paląc „Marlboro”, wiedzą o istnieniu mojego miasta. Tylko jedno się nie zgadzało. Dlaczego reklamuje je kowboj na koniu a nie Krzyżak?
Ale co dziwne i dzisiaj zdarza się korespondencja przesyłana do zamku z Europy i Stanów Zjednoczonych adresowana na „Marlboro Castle”!

Malbork – największy gotycki zamek-klasztor w Europie. Stoi dumny w majestacie na wysokim prawym brzegu Nogatu na Pomorzu Gdańskim od ponad siedmiuset lat! Budowany od 1274 do 1457 roku na potęgę Zakonu Krzyżackiego nadal imponuje przybyszom swoją mocą, rozległością i ogromem. Obszarowo jest sześciokrotnie większy od Wawelu. Składa się z trzech części. Zamek Wysoki był klasztorem. Zamek Średni pełnił funkcję rezydencjalno-administracyjną – tutaj ucztowano, ale i tu pracował mózg państwa. I gospodarcze Przedzamcze, w obrębie którego mieściły się spichlerze, stajnie, składy opału, warsztaty broni i zbrojownie, mieszkania dla służby. Malbork od wieków jak w soczewce skupiał setki spraw militarnych, gospodarczych, politycznych i religijnych. Wielokrotnie odbudowywany przez człowieka po wojnach, pożarach i powodziach, zamek leczył rany zadane przez historię. Chcąc pokazać swe zwycięstwo nad czasem i przemijaniem. A od prawie dwu stuleci przykuwa uwagę Europy jako wyjątkowej klasy zabytek.

Grudzień

Mówią o nim: największa kupa cegieł na północ od Alp. A ja ilekroć wracam skądś z daleka i wjeżdżam pociągiem na most kolejowy, i zza szyby majaczy zamek, mówię: nareszcie w domu!

Jest grudzień i zamek pokazuje najprawdziwszą z twarzy. Bez przyklejonych wokół kramów pamiątkarskich, błyszczących zbroi rycerzy samozwańców, bez jarmarków i fajerwerków. Nie pozuje do zdjęcia z wakacji. W lipcu można tu przebrać się za Krzyżaka, zakuć się w dyby, kat zetnie głowę na zawołanie. Można u mincerza wybić samemu monetę krzyżacką, kupić certyfikat bytności w Malborku z oryginalną pieczęcią.

Po sezonie czas na remont, na lifting. Taką twarz, bez kiczowatego makijażu, zamek ma tylko dla domowników. Stoi sam sobie: pusty, mokry, otulony mgłą. Głęboko oddycha. Architektura przypudrowana śnieżną szadzią jest bardziej widoczna, bo nie ma wokół liści. Okiennice trzaskają od wiatru. W surowych murach panuje temperatura kostnicy. W nozdrza uderza zapach stęchłego drewna. W uszach wielkie krakanie gawronów, które jak na konwencie obsiadły ogołocone drzewo.

Czakramy

Średniowieczny klasztor w murach przez wieki rozmodlonych albo naznaczonych krwią i śmiercią, ma w sobie jakąś moc. Niewyjaśnioną, zaklętą, wywołującą niepokój i dreszcz. Różnie to tłumaczą. Na przykład radiestetów i różdżkarzy przechodzą ciarki po plecach w miejscach krzyżówek cieków pod osiadającą ścianą zachodnią. A wróżki zamówione przed rokiem na komercyjną imprezę, siłą wciągano wejściem od strony zachodniej przez restaurację Piwniczka. Uparły się, że nie przekroczą progu Wieży Bramnej, wyczuwając siły nieczyste!

Z kolei malborżanin Jan Pająk na swojej new age’owej stronie internetowej pokazuje zdjęcia dysków kosmicznych. Próbując udowodnić lokalizację bazy UFO w podziemiach Malborka. A współcześni templariusze z Włoch rozpracowują tajemnicze kręgi solarne wypatrzone w wieży Gdanisko (potocznie zwanej wychodem albo potrzebnicą). Ot i histeria poetica!

Za mojego dzieciństwa w eterze krążyły niestworzone historie o sieci podziemnych tuneli, którymi były połączone krzyżackie zamki. Wspólnie z rodzeństwem w któreś wakacje uparliśmy się na amen, by odkopać łopatą zasypane podziemne przejście pod Nogatem. „Tunel taki, że czwórką koni można zawrócić!” – opowiadał nam o nim dziadek Feliks, na starość stróż zamkowy. O tym, że w średniowieczu nie znano zaprawy hydraulicznej wiążącej pod wodą, dziadek dopowiedział dopiero w kilka lat później.

Zdaniem muzealników w zamku są dwa czakramy. Jeden w kaplicy grzebalnej św.Anny (mocą zbliżony do wawelskiego uznanego za szósty na świecie). A drugi w ogrodzie wielkich mistrzów. W średniowieczu miejsca o białej, pozytywnej energii celowo wybierano na kościoły. Reszta zamku posiada wyłącznie czarną, negatywną energię. Podobno potrafi ona przez lata nadwerężać i pustoszyć wewnętrznie, ba nawet doprowadzić do agresji lub depresji – tych o słabej psychice. A silnych jeszcze bardziej wzmocnić i wzbogacić, upewnić w mądrości aż po arogancję.

Miejscowi nauczyli się żyć z anonimowymi prochami dawnych mistrzów rozpuszczonymi w tych murach i z ciałami w kryptach sześć metrów pod kaplicą grzebalną. Tylko raz coś dusiło za gardło naczelnika strażników Jana Wasilewicza, wyjątkowego służbistę. Ale kto stwierdzi, czy był to gwałtownik Konrad von Wallenrode z pianą na ustach? Wielki mistrz, który przed śmiercią zapadł na wściekliznę i według kronik zaczął zachowywać się jak pies? Czy był to może własny wyrzut sumienia?

Któż wie też, kto w 1950 roku zawiązał siedem supłów na fladze biało-czerwonej wywieszonej na kikucie najwyższej wieży Zamku Wysokiego. Kiedy Służby Bezpieczeństwa przyjechały aresztować wywrotowca, Jekaterina, Litwinka, dozorczyni noclegowni zamkowej, zeznawała szeptem jak przed konfesjonałem. Że supły zaciśnięte były tak mocno, jak mokre prześcieradło po praniu. I że musiał zrobić to ten sam, co koniom w galopie ogony wiąże.

Złoto na kamień

W okresie rozkwitu system obronny zamku tworzyły: poczwórny rząd murów (a każdy z nich o grubości półtora metra), nawodnione fosy, mosty zwodzone, ponad dwadzieścia umocnionych bram i tyleż samo wież, oprócz tego strzelnice u krawędzi dachów, wieżyczki i baszty. A dodatkowo rzeka Nogat.

Gigantyczna warownia nigdy nie została zdobyta. Przez żadne armie i oręża, choć próbowano wielokrotnie. Skuteczniejsze od zbrojnej stali okazało się miękkie z natury złoto. W 1457 roku zakon był niewypłacalny. Kazimierz Jagiellończyk korzystając z okazji wykupił zamek za ponad pół tony tego kruszcu od czeskich wojsk najemnych, którym Krzyżacy zalegali żołd. Nieruchomość wyceniono dokładnie na 190 tys. florenów węgierskich. Co dzisiaj równa się 665 kilogramom złota 23,5 karatowego. I tak złoto wymieniono na kamień. Dokładnie na dziesięć tysięcy ton kamienia.

Cztery żywioły

Na przestrzeni siedmiu wieków zamek opierał się nie tylko oblężeniom, ale i niesprzyjającemu klimatowi podmokłych Żuław Wiślanych i czterem żywiołom: rozmywany wodą, palony ogniem, rozdmuchiwany wiatrem, trzęsiony ziemią. Chcąc udowodnić wieczne trwanie.

Największy pożar wybuchł w 1644 roku, spłonęły wówczas wszystkie dachy Zamku Wysokiego. Tak radośnie załoga strzelała na wiwat! Zaś największa powódź nawiedziła Malbork w 1880 roku, kiedy wylał Nogat. Do tej pory jest wmurowana tablica pokazująca poziom wody. To około metr osiemdziesiąt, czyli „na wysokość chłopa”. Niszczycielskie są także silne wiatry zachodnie strącające dachówki. A jest co strącać, bo zamek przykrywa obecnie aż cztery i pół hektara dachów.

Geodeci i górnicy z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej śledzą ruchy gruntu całego wzgórza zamkowego. Mury obronne Zamku Wysokiego co roku przechylają się w stronę Nogatu o jeden-dwa milimetry. A fundamenty kruszeją.
Jednak najpoważniejszym zagrożeniem dla warowni są wody gruntowe. Podczas budowy Krzyżacy ze względu na podmokły, grząski teren, część kamiennych fundamentów Zamku Średniego posadowili na drewnianych rusztach. I takie rozwiązanie funkcjonowało przez sześćset lat. Dopóki na początku XX wieku – w wyniku regulacji Nogatu i obniżenia poziomu rzeki o dwa metry – nie odsłoniły się drewniane konstrukcje. Ruszta pod wpływem powietrza butwiały. A mury na labilnym gruncie zaczęły osiadać i pękać. Wyszła też na jaw krzyżacka fuszerka. Żerdzie były sosnowe, a nie jak być powinno – dębowe. Na szczęście uratowano najbardziej zagrożoną zachodnią ścianę z Wielkim Refrektarzem. Ale teraz jest nowy kłopot w gospodarstwie: wybrzusza się mur w suchej fosie.

Konserwatorzy mają także problem z pyleniem się cegieł. Zewnętrzna warstwa osypuje się. I jedyne co pozostaje, to zamiatać. Inna sprawa to drgania powodowane przez samoloty odrzutowe przekraczające barierę dźwięku. Z nieba huk! Na zarzuty muzeum, że mury pękają, polskie lotnictwo w oficjalnym liście odpowiedziało krótko. Po żołniersku: to nie my, to Rosjanie. Bowiem były to czasy obowiązywania Układu Warszawskiego.

Ci najbardziej przewrażliwieni spośród muzealników, w któryś grudniowy weekend rozgrzewając się piersiówką, liczyli pociągi towarowe przejeżdżające przez pobliski most kolejowy i po torach posadowionych na Przedzamczu. A sejsmolodzy zmierzyli drgania przenoszone przez zamarzniętą ziemię. Okazało się, że wpływ stukotu ważących tony wagonów na pękanie murów jest szczególnie niebezpieczny w mroźną zimę. Bowiem natężenie przenoszonych drgań jest większe, a zasięg dalszy.

Czytanie zamku

Póki co Malbork przeżył tysiące istnień, które można wymieniać jak w zaduszkowych wypominkach: pierwszego inwestora Konrada von Thierberga Starszego, rezydujących tu piętnastu wielkich mistrzów, między innymi Zygfryda von Feuchtwangena (przeniósł stolicę zakonu z Wenecji do Malborka), Ludera księcia brunszwickiego (wielkiego mecenasa sztuki), Wynricha von Kniprode (zapewnił szczytowy wzrost potęgi Państwa Krzyżackiego) i wreszcie Albrechta Hohenzollerna (zsekularyzował Prusy i złożył hołd przed polskim królem Zygmuntem Starym). Pochował również swoich odnowicieli: niemieckich i polskich konserwatorów Konrada Steinbrechta, Bernarda Schmida, Macieja Kilarskiego.

Mocny i twardy zamek niczym z żelaza, przyciągał jak magnes wielkich ludzi, możnych tego świata. Mury zapamiętały wizyty: hrabiego Derby (późniejszego króla Anglii Henryka IV), królów Kazimierza Wielkiego i Kazimierza Jagiellończyka, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego, astronoma Mikołaja Kopernika, cesarza Napoleona, cara Piotra Wielkiego, cesarzy z dynastii Hohenzollernów, a potem Paula Hindenburga, przywódców faszystowskich: Hitlera i Himmlera…
Ale nawet największy wódz czuł się mały, szczególnie, gdy patrzył na Zamek Wysoki z perspektywy fosy. Bo to różnica piętnastu pięter.

Ich wszystkich już nie ma. A zamek stoi. Ile kroków i śladów stóp pozostawionych na posadzce w Pałacu Wielkich Mistrzów? Ile dotyków i odcisków palców na bramach, wrotach i okiennicach? Ile linii papilarnych na posrebrzanych kielichach i pucharach w Wielkim Refrektarzu? Ile wosku ulanego ze świec w kościele Najświętszej Marii Panny? Ile plam krwi, które wsiąkły w cegłę, ile pokoleń i życiorysów?

Zamek się czyta. Czytasz go jak bardzo gęsty tekst kultury. Z liszajów, rys, pęknięć, tąpnięć murów. Cegły jak znaki semiologiczne. Melanż cegłówek od ciemnobrunatnych z naciekami wilgoci po rażąco czerwone w słońcu. Jeszcze tych gotyckich cegieł ze średniowiecznej budowy i przynajmniej z trzech odbudów i rekonstrukcji: romantycznej, scjentystycznej i tej po II wojnie światowej. Bo zamek aż trzy razy diametralnie zmieniał swój wygląd.

Malbork to ciągłe odkrywanie detali. Czytasz to samo po raz dziesiąty, a dowiadujesz się zupełnie czegoś nowego. W zależności od pory dnia, pory roku, pogody i okoliczności towarzyszących. Za pierwszym razem na dziedzińcu dostrzegam na studni oszronionego pelikana karmiącego własną krwią pisklęta. Potem długo siedzę tuż przed kościołem N.M.P w portalu Złotej Bramy – symbolu przejścia pomiędzy światami. Patrzę na Panny Mądre i Głupie. Mądre w rytmie światła unoszą w dłoniach płonące kaganki. Głupie zapomniały o oliwie, są nieprzygotowane na przyjście Pana, więc nikną w ciemnościach.

Innym razem zachwycam się bezsensownie wyrwanym z okna kadrem, przypadkowym zygzakiem murów obronnych. Podziwiam w monochromii zimy koronkę śnieżną na kutej w metalu kracie. Ściskam w rękach dwa kawałki najstarszej średniowiecznej dachówki, zwanej mnich-mniszka. Próbuję dopasować je tak, by zachodziły na siebie. Mniszka leżała na dole a mnich na niej. Udało się. Hm, głowy braciszków zaprzątały grzeszne myśli. Dalej penetruję zakazane strychy pełne latającego pierza i „wypluwek” (resztek nornic zjedzonych przez pustułki).
Kiedy zaś podczas kręcenia filmu „Wiedźmin” dziedziniec wypełnił się końmi i tupotem kopyt, nagle w intensywnym końskim zapachu zrozumiałam, że tak naprawdę, to my nic nie wiemy o aurze zapachowej zamku. Przecież w średniowieczu rycerze nie pachnieli Versace i rzadziej zmywali pot. A w pomieszczeniach, gdzie składowano jadło i trunki żerowały szczury. A jak szczury to i koty. I jeszcze fekalia z Gdaniska. I dymy pochodni, i kadzideł.

Lokatorzy

Obecnie malborski zamek zajmuje 21 hektarów powierzchni zabudowań, czyli tyle, ile przeciętnej wielkości miasto w średniowieczu. Ale w pierwszej połowie XV wieku siedziba zakonu wraz ze stawem obejmowała jeszcze więcej, bo bez mała 30 hektarów. Mariusz Mierzwiński, dyrektor muzeum potrzebował 8 lat chodzenia (ze spędzonych tu 27), by być w zamku w każdym zakamarku.
Skoro jest to największa góra cegieł w Europie, czy ktoś wreszcie je policzył? – naciskam na przewodników, którzy przecież uwielbiają daty i liczby, na prawo i lewo. No to inaczej: ile domków jednorodzinnych zbudowano by z zamku? Żaden z nich nie zdołał jeszcze doliczyć do końca…

Natomiast obliczona kubatura budynków tu zlokalizowanych przekracza ćwierć miliona metrów sześciennych. W takim razie jak ogrzać zimą taki kolos? Rocznie muzeum wydaje ponad 500 tys. zł na energię, w tym mieści się opłata za ogrzewanie elektryczne. Zaś w średniowieczu z dobrym rezultatem stosowano o wiele wydajniejszy system centralnego ogrzewania. Oparty na starożytnym hypocaustum wykorzystywanym w rzymskich łaźniach. W piwnicy stało dziesięć dwukomorowych pieców. W dolnej komorze w sumie spalono drewno z całego lasu ryjewskiego i puszczy Pomorza Wschodniego. By rozgrzewać do czerwoności wielkie polne głazy leżące w górnej komorze. Następnie ogień gaszono, a kamienie – poprzez system kanałów i otwory w posadzce – oddawały gorące powietrze wyżej i dalej. Przy dwunastopniowym mrozie na zewnątrz osiągano w salach piętnaście stopni ciepła.

Terytorium zamku zostało podzielone na sektory pomiędzy lokatorów, gdzie jeden drugiemu nauczył się nie wchodzić w drogę. Od najniższych kondygnacji zaczynając: w piwnicach hibernuje dwieście nietoperzy w pięciu gatunkach, parter zajmuje dyrekcja i pracownicy administracyjni w biurach, piętro – kustosze muzeum, strychy i dachy – drapieżne pustułki, ganki obronne – sowy. Z dziedzińca relegowano koty ze względu na wiewiórki, które ułożyły sobie legowiska w 150-letnim bluszczu. W ogrodzie wielkich mistrzów są hodowane króliki. W Baszcie Podstarościego rezydują przewodnicy, nie opodal w Karwanie w bibliotece harcują myszy, w Baszcie Maślanej gnieżdżą się kaczki. A złe psy warują w strażnicy. Tylko jednodniowi turyści są intruzami, bezwiednie naruszają ustalony porządek zaglądając wszędzie bez pardonu.

Jak w imieniu róży

Zamek skrywa niejedną mroczną tajemnicę jak w „Imieniu Róży” Umberto Eco. Z czarnym językiem ofiary od trucizny i z zaszyfrowanym rozwiązaniem zbrodni.
Wielki mistrz Werner von Orseln, podczas swoich rządów od 1324 roku, miał na sumieniu kilka głośnych mordów. Spalił zamek Skirstymoń nad Niemnem wraz z zaproszonymi doń w gościnę notablami. Innym razem zwrócił się do decydentów litewskich, aby zawrzeć rozejm, by w trakcie uczty podstępnie wszystkich otruć.

Ale los zatoczył śmiertelne koło. Był 18 listopad 1330 roku. Do malborskiego zamku przybył brat zakonny Jan von Endorf. Złamał regułę zakonu, bo bez pozwolenia swojego zwierzchnika opuścił konwent w Kłajpedzie. Zakonnik poprosił wielkiego mistrza o darowanie winy. Jednak ten nie dość, że polecił mu wracać i odbyć pokutę, to jeszcze zakazał mu uczestnictwa w wyprawie wojennej. Oznajmiając, że nie ma dla niego konia.

Endorf w desperacji udał się na targ i kupił „reiszmesser” (nóż do dużych ryb). Stwierdził, że włoży ten nóż „w najszlachetniejszą pochwę w Prusach”. Czarnej, burzowej nocy, kiedy mistrz von Orseln wychodził z kościoła po nieszporach, Endorf zadał mu dwa ciosy w pierś. I rzucił się do ucieczki. Jednak służący dopadli go i skrępowali. Krzyżacy próbowali zatuszować całą sprawę. Tłumacząc zabójstwo chorobą psychiczną zakonnika.

Niedawno widziałam jak dr Janusz Trupinda, pracownik naukowy z muzeum, biegał po zamku w habicie ze stoperem w ręku. Mierząc czas ucieczki brata Endorfa z dwóch różnych punktów. Trupinda przeprowadził żmudne śledztwo niczym Sherlock Holmes. I zanegował dotychczasowe miejsce zbrodni – wąskie gardło Złotej Bramy przy głównym kościele zamkowym N.M.P. Udowadniając, że do tragedii musiało dojść na uboczu – w prywatnej kaplicy pod wezwaniem św. Katarzyny w Pałacu Wielkich Mistrzów – bez teatralnej oprawy.

Los podzielił sprawiedliwie. Malbork był mniej więcej tyle samo lat polski, co niemiecki.
Kiedy przed jedenastu laty współczesny wielki mistrz zakonu, Arnold Othmar Wieland, przybył po raz pierwszy do Malborka, na Pomorzu zawrzało jak w garncu. Wokół wizyty wywołano szum medialny. Przyjechał po 536 latach! Czy chce odzyskać zamek, by przenieść stolicę? Czy Krzyżacy wrócą na Pomorze?

Na widok jowialnego, niskiego (metr pięćdziesiąt wzrostu), trochę wystraszonego księdza, kroczącego skromnie po zamkowym bruku, gapie nie kryli rozczarowania. Gdzie potężna postura, gdzie broda, gdzie surowość na twarzy? Wystąpił w czarnej sutannie, a nie w stalowej zbroi i w białym płaszczu z czarnym krzyżem. Dlaczego nie wjechał przez główną bramę na koniu?
Arnold Othmar Wieland nie krył zdziwienia wokół tego wielkiego poruszenia jego osobą. Okazał się nawet niezbyt mocny w średniowiecznej historii swojej korporacji. Chyba że zakon się jej wstydzi.
Najpewniej dlatego, po tym incydencie, następny w kadencji wielki mistrz, z kolei sześćdziesiąty piąty, Bruno Platter przyjechał z Wiednia autokarem incognito.

Średniowieczne biuro podróży

W średniowieczu inaczej bywało. Zamek pełnił rolę klasztoru, ale często trudno było tu o kontemplację i ascezę. Wielki mistrz nosił się w jedwabiach jak książę, na wzór innych dworów miał własną orkiestrę. Przed braćmi zakonnymi tańczyły bose panny, były też pląsy niedźwiedzi, trefnisie i linoskoczkowie. W piwnicach dziewiętnaście gatunków wina (najwięcej reńskiego), dwanaście gatunków piwa (bydgoskie, elbląskie). Trzeba przyznać, że wszystkie te zachcianki dalekie były umartwieniom duchowym.

Wznoszono toasty: za piękne wojny, za radosne wyprawy! Bo jak się okazuje zakon ściśle realizując własną politykę, działał jak dobrze prosperujące biuro podróży. Organizował wyprawy krzyżowe na podbój Prus, Litwy i Żmudzi. Z możliwością zdobycia łupów i pasa rycerskiego. I uwaga: zapolowania na prawdziwego poganina! Wyreżyserowane biesiady i turnieje miały olśnić przepychem oczy posłów i rycerzy krucjatowych. Zaś drogie prezenty zjednać protektorat możnych z Europy Zachodniej. W tym czasie Silberkammer – skarbiec Krzyżaków – był pełen złota i srebra. Bo choć jednym z trzech ślubów składanych przez braci było ubóstwo indywidualne, to w żaden sposób nie kłóciło się ono z bogactwem zakonu.

Podobno też wielcy mistrzowie byli łakomi na słodycze. Szczególnie Ulrich von Jungingen i jego brat Konrad sprowadzali wielkie ilości cukierków anyżkowych. Jednak ich ilość jest na tyle absurdalna, a koszty bajońskie, by móc podejrzewać, że skarbnicy fałszowali rachunki w malborskich księgach. I pewnie za „anyżki” Krzyżacy finansowali szpiegów, przewroty stanu, a może i burdele?

Madonna i Niemcy

Za starą Pawlakową z „Samych Swoich” można powiedzieć: zamek przeżył kilkanaście wojen, w tym dwie światowe. Rzadko który turysta depczący po dziedzińcu ma świadomość, ilu niepochowanych niemieckich żołnierzy spoczywa właśnie pod jego stopami.
W styczniu 1945 roku Malbork został ogłoszony przez faszystów „Festung” (twierdzą). Unteroffizier Richard Weiser z Hamburga, niemiecki żołnierz broniący zamku przed Armią Czerwoną, wspomina jak dwa miesiące stawiali opór w makabrycznych warunkach. Zamek został straszliwe okaleczony, bo zniszczony w pięćdziesięciu procentach. Od ostrzału sowieckich czołgów i dział ciężkiego kalibru. Ale nawet jako ruina hipnotyzował, wywoływał ducha dawnej wielkości.
– A my w chwilach wolnych od ataku artylerii oglądaliśmy w kółko ten sam film – opowiada Richard Weiser. – I nie była to kronika frontowa. Cała Grupa Bojowa Marienburg oglądała film o miłości. W piwnicach odkryliśmy 75 tys. butelek alkoholu! Brakowało wody, nie chciało się nam topić śniegu. Więc kąpaliśmy się w kotłach w tym spirytusie.

Bardziej sentymentalne obrazy zachował w pamięci Helmut Hinz, niemiecki malborżanin. Został wygnany z Marienburga jako dwudziestolatek, a powrócił „nach Heimat” – do Malborka z okolic Essen w 1995 roku jako stary wdowiec. I ożenił się z Polką, Teresą Bielską, która mieszkała w „jego” byłym rodzinnym domu z dwuspadowym dachem przy ul. Akademickiej (dawnej Finkelweg) w dzielnicy Piaski (kiedyś Sandhof).

Z zamkiem Hinz ma dwa podstawowe skojarzenia. Pierwsze to: w Wielkim Refrektarzu 20 kwietnia w urodziny Hitlera składał jako dwunastoletni chłopiec przysięgę w Hitlerjugend. A drugie to oczywiście piękna Madonna. Do końca wojny we wschodnim skrzydle znajdowała się Madonna z Dzieciątkiem Jezus na zewnątrz kościoła N.M.P w niszy prezbiterium.
– A jak ta Madonna o wschodzie słońca błyszczała! – tak mówi prawie każdy z czterdziestu niemieckich turystów siedzących w autokarze.

Ośmiometrowy posąg Madonny z XIV wieku (pokryty specjalną wenecką, kolorową, błyszczącą w słońcu mozaiką) był archaiczną „twarzą” Malborka. Miała ona odstraszać wrogów. Była personifikacją siły zakonu jak pierścień herbowy, jak sztandar na polu bitwy. Podobno podczas oblężenia Malborka po bitwie pod Grunwaldem pewien kanonier próbował ją zburzyć i oślepł. Pewnie dlatego w styczniu 1945 roku pierwsze co w zamku Rosjanie roztrzaskali w drobny mak, to była właśnie Madonna. Mozaika zmieściła się w kilku woreczkach, które teraz leżą w piwnicy win pod Pałacem Wielkich Mistrzów. Dopóki figura Madonny nie wróci na swoje miejsce, dla niemieckich malborżan zamek wciąż będzie znajdować się w stanie wojennym. Bo jak Marienburg Castrum, który wziął nazwę od imienia patronki zakonu – Marii, może obejść się bez jej opieki?

Malbork wokół zamku

Czy prawdziwsze jest stwierdzenie: zamek w Malborku, czy: Malbork wokół zamku. Miasto Malbork powstało dzięki zamkowi w 1286 roku, czyli w dwanaście lat po rozpoczęciu budowy warowni.
A więc Malbork wokół zamku. I tak jest do dzisiaj. Zamek daje ludziom chleb. Na 40 tys. mieszkańców jest aż 32 procent bezrobotnych. Obecnie muzeum to największy pracodawca. Zatrudnia 300 przewodników, 150 pracowników etatowych (w tym 33 strażników), blisko setkę budowlańców do konserwacji zabytków, 50 osób obsługi hotelu, 40 w punktach pamiątkarskich i gastronomicznych, 30 sezonowych etc.

Zamek jest siatką na motyle. Właśnie tu mieszkańcy Malborka mieli okazję spotkać Johna Malkovicha i Volkera Schloendorfa (kręcących film „Król olch”). Sophię Loren wysiadającą w czerwonej sukni z Lincolna, reklamującą malborskie makarony „Malmy” – trzyjajeczne, aldente! Jana Nowaka Jeziorańskiego przejazdem.
Zamek to okno na świat. Dzięki niemu Malbork nie jest zapyziałym, dusznym miasteczkiem.

Jednak miasto ma coś, czego się wstydzi. A nie może ukryć, jak panna, która nie dobrała pantofli do sukni. Każdy kto fotografuje przepiękną panoramę ceglanego zamku z lewego brzegu Nogatu od strony Kałdowa, stara się, by w kadr nie weszło stojące obok betonowe osiedle XX-lecia PRL. Pełen socrealizm stanął w miejscu zniszczonej pod koniec wojny wyjątkowo ładnej Starówki – Wysokich i Niskich Podcieni – najdłuższego zespołu domów podcieniowych na Pomorzu.
A może szczęście w nieszczęściu Malborka polegało na tym, że wyrosły tam tylko czteropiętrowe bloki a nie dziesięciopiętrowe. Ale ilekroć spaceruję tamtędy z psem, w desperacji kombinuję na przemian: wyciąć z krajobrazu nożyczkami tę szkaradę, albo: pomalować bloki na kolor ceglastoczerwony.

Krzyżaczka

Krzyżaczka. Tak wołali za mną w dzieciństwie na koloniach i obozach. Krzyżaczka. Żartowali na studiach wskazując na moje czarne buty z ostrym czubem i metalową broszą. Nie obrażałam się wcale. Bo myśmy w Malborku nie nienawidzili Krzyżaków, a może nawet trochę ich kochali? I stawało się nieważne, że przeciętny brat zakonny był analfabetą, i uczył się „Ojcze nasz” po niemiecku przez pół roku! Myśmy kochali Krzyżaków za fajne płaszcze z krzyżem i miecze, no i za zamek, i historię, którą przynosił ze sobą. Od kiedy powstał, aż do teraz, prowokował zdarzenia wokół siebie. Jak magiczne oko cyklonu – w centrum niezmienne, a dookoła razi wszystkich.
A i tak tym potężnym i silnym Krzyżakom daliśmy pod Grunwaldem łupnia! I w centrum miasta mamy strumień Jurand, restaurację Zbyszko, a nasze sklepy noszą nazwy Zawisza i Jagiełło, a nie Urlich von Jungingen!

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler

 

Informacja

W 1997 roku zamek w Malborku wpisano na światową listę dziedzictwa kulturowego i naturalnego UNESCO.
Rocznie przybywa tu pół miliona turystów (dla porównania w lipcu muzeum sprzedaje 120 tys. biletów, a w grudniu tylko 2 tysiące).
Choć ani cegieł, ani dachówek, z których jest zbudowana warownia, nigdy nie policzono, to na użytek turystów przewodnicy ustalili jedną wersję odpowiedzi. Ponoć cegieł jest 16 mln a dachówek 2 mln.
Na 30 hektarach zamkowej powierzchni żyło 40-50 Krzyżaków i cztery razy tyle obsługi (braci służebnych, najemnych żołnierzy, rzemieślników) oraz rycerzy krucjatowych, czyli razem około 250 mieszkańców.
Według legendy na podbój pogańskich Prus w 1230 roku przybyło najpierw 3, a wkrótce potem następnych 7 rycerzy krzyżowych.
Zgodnie z regułą konwent zakonu powinien składać się z dwunastu braci Krzyżaków i komtura jako trzynastego (na wzór dwunastu apostołów i Chrystusa).


Chyba każdy, szczególnie po obejrzeniu filmu: „Pożegnanie z Afryką” Sydneya Pollaca, nosi w sobie marzenie zobaczenia setek mil połaci żółtej sawanny z migrującymi na wolności zwierzętami do wodopojów. Najlepiej ogarnąć to z lotu ptaka, z awionetki nad parkiem Tsavo East i Tsavo West, razem to około 22 tys. km kw. krajobrazów zapierających dech w piersiach!

Drugie marzenie to przeżycie prawdziwego safari w stylu Ernesta Hemingwaya, polowań opisywanych w „Zielonych wzgórzach Afryki”. Ale od czasów Hemingwaya – miłośnika whiskey z wodą i krwawych łowów w latach trzydziestych XIX wieku – wiele w Kenii się zmieniło, sztucery i broń palną zamieniono na aparaty fotograficzne, a prawdziwym trofeum są fotografie „wielkiej piątki”, a nie kieł słonia czy wypchany łeb lwa. Do rodzinnego albumu po safari powinny trafić upolowane zdjęcia: słonia afrykańskiego, nosorożca czarnego, lwa, bawoła oraz lamparta. A na zakończenie pełnego wrażeń dnia można wypić drinka w salonie kominkowym przy barze w stylu kolonialnym.

Jakie jeszcze tęsknoty i wyobrażenia z dzieciństwa zaspakaja Kenia, na zasadzie dalekiego poszczekiwania psa? Oprócz oczywiście: bujania się na trąbie słonia, czy domku w baobabie jak Staś i Nel z „W pustyni i puszczy” Henryka Sienkiewicza. Dla Baronowej Blixen (z „Pożegnania z Afryką”) wspomnienie Kenii to był smak kawy z plantacji u stóp Gór Ngong.
Najważniejsze do zobaczenia są parki narodowe: Masai Mara – bezkresna sawanna Serengeti, Tsavo East i Tsavo West, gdzie jest najwięcej zwierząt i wioski masajskie – enkangi w kolorze rdzawo-pomarańczowej ziemi. Park Amboseli z widokiem na ośnieżony szczyt Kilimandżaro, kto nie ma siły zdobyć góry, to chociaż niech wypije schłodzone piwo z naklejką: „Kilimanjaro”. Niezapomnianym wspomnieniem jest ciepłe jezioro Nakuru, w którego wodach słonych i alkalicznych brodzi miliony flamingów. Tafla jeziora jest różowa jak we śnie, a nad nią faluje gorące powietrze jak podczas startu boeinga, co stwarza mistyczne wrażenie. Warto też podjechać jeepem pod górę Mont Kenia dokładnie na równiku, wierzchołek w śniegu, a w drodze przyroda jak z science fiction. Można się też wybrać do dziewiczej dżungli w Kakamega (tzw. deszczowy las), w której codziennie pada o godz.16.30 z dokładnością zegarka. A na końcu odwiedzić któryś z wodospadów, np. w Nyahururu. Na zrealizowanie takiego programu trzeba przynajmniej dwa tygodnie.

Fotosafari, czyli polowanie na niby

Safari najlepiej udają się w parkach narodowych. Wstęp do tych najbardziej znanych kosztuje 50 dol. za dzień. Utworzono je tam, gdzie zwierzyny ostało się najwięcej. Kenijskie i tanzańskie parki nie są ogrodzone. Zwierzęta mogą swobodnie przemieszczać się po całym ich terenie, opuszczać go i wracać. Znajome uczucie ze zwiedzania zoo jednak nie znika. Z tym, że to turyści czują się zamknięci w klatkach. Muszą przestrzegać surowych reguł: nie wolno im wysiadać ze swych jeepów, nie wolno podjeżdżać bliżej niż na 15 metrów do zwierząt, najwyżej trzy samochody mogą stać przy jednym zwierzęciu, nie dłużej niż 10 minut i z wyłączonym silnikiem. Te korowody blaszanych pudełek obserwowane są uważnie, acz z wyrozumiałym spokojem przez prawdziwych gospodarzy sawanny – lwy, słonie, zebry, gnu, żyrafy.
Dla tych, którzy marzą o luksusowym safari w dawnym, kultowym stylu kolonialnym najlepsze będzie zorganizowane przez jedną z małych prywatnych firm rodzinnych, prowadzonych przez byłych myśliwych. Doświadczony, indywidualny przewodnik (koszt od 500 dol. do 1 tys. dol. – od osoby za dzień) poprowadzi safari własnymi drogami, z dala od popularnych tras znanych z pocztówek, pokaże swoje miejsca i wytropi po śladach zwierzynę. Pakiet obejmuje przejazd, towarzystwo doświadczonego przewodnika, zakwaterowanie w hotelach, domkach myśliwskich lub w luksusowych lodge’iach, w których standard często jest wyższy od europejskiego. Samochody to najczęściej jeepy landrovery lub toyoty Land Cruiser lub przystosowane minibusy. Rozłożone w luksusowe obozowiska – lodge z basenami, kortami, kilkoma restauracjami i barami, w namiotach mają murowane łazienki, własne werandy, do dyspozycji prywatny kucharz. Ceny zaczynają się od 300/400 dol. za dobę. Ale trzeba być świadomym, że zdarzają się i takie sytuacje – wieczorem obsługa wyrzuca mięso na oświetloną polanę przed tarasem drink-baru, aby goście przy swych stolikach mogli obserwować podchodzące dzikie zwierzęta.
Alternatywa to samemu wypożyczyć samochód terenowy z napędem na cztery koła. Są znane firmy międzynarodowe, jak Avis czy Hertz, ale także małe lokalne przedsiębiorstwa. I pojeździć sobie po parkach i bezdrożach, polecam, np. drogę C-13 – czerwoną kreskę na mapie między Narok a parkiem Masai Mara, na pokonanie 150 km koryta wyschniętej rzeki potrzeba 6-7 godzin. Wypożyczenie na tydzień jeepa Suzuki Samuraj kosztuje ok. 650 dol. nie licząc paliwa. Ale trzeba samemu wyszukiwać kamieniste drogi, pytać strażników, gdzie ostatnio widzieli najwięcej zwierząt, dbać o prowiant i benzynę. Na nocleg najłatwiej zatrzymać się na polanie nad rzeką. Taki kemping to kilka rozłożystych akacji dających cień. Służą one za jedyną osłonę dla własnych namiotów, a zwierzęta trzyma z daleka tylko silny zapach ludzi. Mimo to w nocy tuż przy głowie, za cieniutką powłoką tropiku, można usłyszeć skubanie trawy i tupot kopyt zwierząt idących do wodopoju. Trzeba trochę doświadczenia podróżniczego, aby zorganizować własne safari i nie dać się naciągnąć co cwańszym tubylcom.
Dla tych z fantazją i „z wykopem” (jak żartowali w Monty Pythonie) możliwe jest też zorganizowanie safari konno, dziennie pokonuje się wierzchem trasę 25-40 km, śpi się na prywatnych ranczach. Ale typowe safari na bogato to oczywiście samolotem: do wyboru od awionetki po prywatny odrzutowiec. Lądowiska znajdują się w każdej części kraju: w parkach narodowych, rezerwatach, w pobliżu kempingów i obozowisk – wymagający goście mogą zatem szybko dostać się w upragnione miejsce. W centrum tej siatki połączeń leży lotnisko Wilsona na południowych przedmieściach Nairobi.

Mombasa – w poszukiwaniu legendy

Na odpoczynek po safari najlepsze jest suahilijskie wybrzeże Oceanu Indyjskiego – Mombasa, Malindi, Watamu, ze względu na plaże i rafy koralowe. Jedna z najpiękniejszych plaż do Diani Beach (25 km od Mombasy) – śnieżnobiały piasek, palmy, turkusowa woda, prawdziwy raj dla zamożnych, bo wzdłuż plaży położone są najdroższe, superkomfortowe hotele.
Mombasa – wyobraźnia podpowiada: historia jak z legendy, portowy zgiełk, zapach przypraw z zamorskich krajów, pamiątki wizyt Vasco da Gamy i sułtanów Omanu, handel kością słoniową i niewolnikami wymienianymi na płótno i zboże z Bliskiego Wschodu – wrota do Afryki, magia. Pierwsze wrażenie po przyjeździe jest cokolwiek odmienne: pokryte szarym pyłem, nisko zabudowane, śnięte uliczki, mikroskopijne kramy i kramiki, arabskie meczety, upał. Jeśli historia to zakurzona, jeśli powiew kosmopolitycznego portu to powiew bardzo parny i duszny. Ale wydaje się, że magia Mombasy ukryła się na starym mieście, z którego wiele uliczek wychodzi na mały port, tam cumują dhow- arabskie stateczki, trimarany z wielkim trójkątnym żaglem, odbywające morskie podróże wzdłuż wybrzeża do Lamu lub na Zanzibar.

Jezioro Wiktorii – Bogaty też płacze

I ostatnie marzenie z dziecięcego globusu to zobaczyć Jezioro Wiktorii. Morze słodkiej wody w sercu rozpalonego afrykańskiego kontynentu, jeszcze niedawno wydawało się równie nierzeczywiste i mityczne jak śnieg na równiku na szczycie Kilimandżaro. W drugiej połowie XIX wieku wielu śmiałków podejmowało niewyobrażalne trudy, aby dotrzeć i wydrzeć tajemnicę tej wielkiej wody. Jej istnienia domyślano się tylko obserwując toczone przez Nil ogromne masy wody, z południa, poprzez kilka tysięcy kilometrów najsuchszych pustyń na Ziemi. Speke, Baker, Stanley, Livingstone tracili zdrowie, a często i życie zwabieni tu w pogoni za swoimi marzeniami i gnani pasją poznania. 70 tys. km kw to 1 powierzchni Polski. I ja odtwarzając swe dziecięce, nieco już zapomniane marzenie, wyruszyłam z Kisumu we własną pieszą wyprawę do brzegów jeziora, do wioski Dunga, którą zamieszkuje plemię Luo. Nad jeziorem Wiktorii wszystko wokół ryb się dzieje: łodzie, sieci, rybacy, a w powietrzu rybi zapach. Siedziałam nad brzegiem do zmierzchu, Obserwując ubogie plemię Luo, jak Luo myją żeby, piorą, poją bydło, chlapią się i pływają po jeziorze na swoich jaskrawo pomalowanych mahoniowych czółnach. I zrozumiałam, że każdy w swojej sytuacji musi radzić sobie z życiem jak może. Ktoś z Luo wcześniej to zrozumiał i wymalował na burcie swej napis: „The rich also cry”. (Bogaty też płacze).

Autor: Olga Dębicka


Całe Rio jest podminowane erotycznie.

Nasycone cielesnością: odkryte dekolty, ramiona, koraliki na piersiach, długie nogi, klapki z kamieniami szlachetnymi na wypielęgnowanych stopach, smagłe torsy w rozpiętych koszulach. W Brazylii hedonizm, radość życia, wolność seksualna to tradycyjne fundamenty życia społecznego. To nie oznacza jednak, że przypadkowi ludzie uprawiają seks na ulicach i w parkach miejskich.

Mieszkańcy Rio nie uznają europejskich ograniczeń kulturowych i z upodobaniem oddają się hedonizmowi, radości obcowania z pięknym ciałem. W pierwszej kolejności swoim! W Rio panuje „culto de corpo” – Kult Ciała.

Dziewczyna z Ipanema

Gorący klimat, tanie wino, wiszący w powietrzu zapach perfum i egzotycznych owoców, rozkołysana w iluminacjach drogich hoteli Ipanema, zakochani całujący się na plaży, hipnotyczny szum fal, no i wszechobecna sącząca się brazylijska muzyka. To wszystko mimowolnie i nieustannie pobudza zmysły. Seksuolog profesor Lew Starowicz przyznaje, że właśnie muzykę brazylijską wykorzystuje w terapiach łóżkowych swoich pacjentów. A ileż randek w naszym umiarkowanym klimacie zostało ocieplonych dźwiękami „Girl from Ipanema” Antonio Carlosa Jobima?

Plaże Rio de Janeiro są najlepszą sceną dla artystów „culto de corpo” – kultu ciała. Jeśli trwa weekend, a ty mieszkasz w Rio i nie jesteś na plaży to znaczy, że albo jesteś poważnie chory, albo pada deszcz. Umięśnieni faceci i kobiety zgrabne „gazele” w string-bikini wystawiają swoje boskie ciała na widok publiczny. Zmysły pobudzane nieustannie w dzień eksplodują nocą przy zabawie w barach i klubach.
W kulturze latynoskiej seksualność jest normalną częścią życia, jeśli nie jedną z najważniejszych. Kultura brazylijska jest pod tym względem najbardziej otwarta w całej Ameryce Łacińskiej. Seks w tradycjach latynoskich jest traktowany jako dar od Boga, źródło przyjemności i satysfakcji.

Wakacje z seksem

Właśnie taki zmysłowy obraz Rio de Janeiro wykorzystuje przemysł turystyczny, przynajmniej odmiana zwana turystyką seksualną. Także w Polsce są wyspecjalizowane biura. Wycieczki są organizowane dla czterech do sześciu osób. Obsługę tworzy polski przewodnik oraz miejscowy „fixer” (pełniący rolę pomocnika, kierowcy, i ochroniarza). Noclegi przewidziane są w apartamentach zawierających dwie lub trzy sypialnie. Co wieczór organizowane są wyjazdy do najlepszych klubów i agencji w mieście, gdzie obsługa pilnuje jakości i rzetelności usług.

Rio to strzał w dziesiątkę. Za dnia nagość na piasku Ipanema, wieczorem nagość na scenie niezliczonych klubów. Najlepsze kluby są przy końcu Copacabana, w Leme. Wstęp kosztuje zwykle 10 dolarów, a gwiazdą striptizu może okazać się znana aktorka czy prezenterka. Bo w Brazylii striptiz nie jest niczym zdrożnym, striptiz to nie ujma. Raczej przejaw nieskrępowanego zadowolenia z piękna swego ciała i chęci pochwalenia się nim. Ostra konkurencja panuje wśród prostytutek. Selekcja jest pozytywna. Dzięki niej przy kolejnych Posto na bulwarze Copacabana co wieczór odbywa się swoisty konkurs piękności. Spod restauracyjnych parasoli nawet panie Europejki wodzą za nimi wzrokiem z nieskrywaną przyjemnością.
W Rio są tysiące kobiet, oddających się igraszkom miłosnym za pieniądze. Według badań O’Globo, ponad 20 tysięcy. To ich zawód. Często tylko tymczasowy, aby zarobić pieniądze na studia lub utrzymanie dziecka. Często jest to droga życiowa dla dziewczyn, które po prostu lubią to robić, a muszą też z czegoś żyć.
Prostytucja w Brazylii jest legalna. Nie ma alfonsów ani mafii czerpiącej zysk z pracy dziewczyn. To pewna specyfika prostytucji, która magicznie pozytywnie wpływa na jakość usług.
Prostytutki w Rio mają nawet swój dom mody. Dom „Daspu”, należący do korporacji prostytutek, przedstawił letnią kolekcję na 2010 rok. W pokazie oprócz organizatorek wzięły udział zawodowe modelki, aktorki, piosenkarki. Pokaz miał udowodnić, że prostytucja to powszechne zjawisko w życiu Brazylijczyków niezależnie od klasy społecznej.
– Wszyscy lubią dobrze zjeść i wszyscy lubią seks. My pracujemy w tej przestrzeni, od najgorszej knajpy po najelegantsze restauracje – mówiła Alzira Calhau, autorka kolekcji mody.

 

Zaloty w 15 sekund

W Brazylii hedonizm, radość życia, wolność seksualna to tradycyjne fundamenty życia społecznego. To nie oznacza jednak, że przypadkowi ludzie uprawiają seks na ulicach i w parkach miejskich.
Istnieje specyficzny, trudno uchwytny balans między bezpośredniością i wulgarnością, między prowokacją a wyuzdaniem, erotyką i sexem. Brazylijczycy potrafią poruszać się na cienkiej granicy. Chłopak podchodzi na ulicy do nieznajomej dziewczyny, rzuca „tudo bem”, czyli „wszystko w porządku”, i od razu próbuje pocałunku. Jeśli dziewczyna opiera się dłużej niż 15 sekund chłopak odchodzi do kolegów wyrzekając „jaka to głupia koza”. A jeśli dziewczynie chłopak się spodoba, bez żenady daje się pocałować, bo wie, że na tym się skończy. Mogą całować się godzinami, ale nie ma obłapiania, ręki pod bluzką. Raczej przypomina to smakowanie pierwszego kęsa papai. Całowanie przy barze jest tak normalne jak kurtuazyjna pogawędka, numery telefonów zapisywane na kartkach krążą jak konfetti. Ale to tylko część mało znaczącej gry. Nie od razu chodzi o miłość, zobowiązania, zazdrość.

Kobiety, które chcą zwrócić na siebie uwagę przystojnych brazylijskich carioca mają tym więcej szans im jaśniejsze włosy i cera. To oczywiście świetna wiadomość dla Polek! W większości przypadków wystarczy spojrzenie prosto w oczy trwające dłużej niż kilka sekund i miły uśmiech. W następnej chwili dłonie młodzieńca oplatają talię kobiety i znajomość zawarta.

Untitled-5

Źródło: Lorem ipsum, autor: Lorem ipsum

Żyję dla słońca

Przeciętne Brazylijki nie mają najlepszych figur – brzuszek lekko zaokrąglony, wypchnięta pupa, krótkie nogi. Więc skąd mit o ich urodzie? Bo potrafią się pokazać! Jedna z top-modelek brazylijskich Maria de Sousa (choć ona akurat nie ma problemów z sylwetką) ujęła to tak:
– Moje najwcześniejsze wspomnienia to plaża. Żyłam dla słońca i w słońcu. Stałam się prawdziwą Carioca. Nauczyłam się, co działa na mężczyzn, a co nie, jak wabić i uwodzić. Później widziałam naprawdę pięknych ludzi w Nowym Jorku, Londynie, ale oni kompletnie nie wiedzieli jak się pokazać. Brakowało im pewności swego ciała.
Ale Rio nie jest rozpustne i zepsute. czasem zaskakuje pruderyjnością. Choć popularny wśród Brazylijek model stroju plażowego jest nazywany flo-dental (bo przypomina „dental floss” czyli nić dentystyczną) to jednak stroje pozostają dwuczęściowe. Na plażach Rio nie ma topless! Parę lat temu do walki z tym importem z Europy włączyła się nawet policja. Brazylijscy odpowiednicy żandarmów z Saint Tropez przeprowadzili spektakularną akcję zatrzymania 34-letniej Rosemeri Moura Costa, która nie posłuchała ostrzeżeń. Wkroczyli na plażę z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Kobieta trafiła za kratki za… obsceniczność. Przez kraj przetoczyła się fala dyskusji, dzięki CNN także cały świat śledził obyczajowy konflikt. W końcu gubernator stanu Rio de Janeiro zezwolił na opalanie topless, jednak w praktyce się to nie przyjęło.

Carioca jest wyluzowany

Carioca to typowa mieszkanka bądź mieszkaniec Rio. Wyróżnia się przede wszystkim tym, że ma beztroski stosunek do wszelkich obowiązków, nad pracę przedkłada „lazer”, czyli luz i radość życia. Jak rozpoznać prawdziwego Carioca? Oto kilka wskazówek:
– obiecuje zrobić coś na jutro, choć nie ma zamiaru dotykać się pracy przez najbliższe trzy dni
– jest przekonany, że Rio to najpiękniejsze miasto świata, choć nigdy nie widział żadnego innego
– jeśli to on – musi bywać na meczach na Maracanie
– jeśli to ona – musi kokietować każdego przystojniejszego chłopaka w każdym barze
– ma swój ulubiony kiosk z sokami – one wszystkie tylko na pozór wyglądają identycznie
– chodzi na „swoją” plażę – Carioca z Pepe zawsze chodzi na plażę Pepe i pewnie nigdy nie zajdzie na sąsiednią Ipanema, a jeśli nawet, to na pewno się do tego nie przyzna.
No i oczywiście musi ćwiczyć w siłowni. Bo mając wkoło na każdym kroku wypracowane ciała – na plaży, bulwarze, podczas Karnawału, podczas gry w siatkówkę – nie można być gorszym.
Brazylijscy biznesmeni szukają rozrywki i odprężenia po pracy w tak zwanych „termach”. Termy to specyficzna wersja ekskluzywnej sauny. Biznesmen najpierw bierze kąpiel, saunę i masaż. Potem, zrelaksowany, przebrany w szlafrok, wchodzi na salę z barem pełnym pięknych dziewczyn. Może postawić drinka przy barze lub przejść do pokoju na osobistą sesję. Na końcu płaci rachunek, wychodzi. I już jest odświeżony.

187579_most_sao_paulo_brazylia

Piersi w górę!

Dzielnice Zona Sul w Rio mają największy na świecie stosunek powierzchni miejskiej do liczby znajdujących się na niej siłowni i salonów piękności. Rzeźbienie ciała w siłowni staje się wręcz koniecznością jak wkładanie garnituru czy sukni na elegancką kolację. Ciało to twój osobisty billboard. Od tego jak się zareklamujesz zależy Twoje powodzenie i kariera. Roberto regularnie korzystający z atlasów we Flamengo Gym ujmuje to tak: „Ćwiczę bo wiem, że tak mogę ukształtować swoją przyszłość”.

Zajęcia na siłowni też mogą być zmysłowe. W Rio upowszechnia się „striptease aerobic”, który wykorzystuje najbardziej seksowne elementy tańca: wypinanie bioder i pośladków, przysiady na rozstawionych nogach, napinanie mięśni ud. Zajęcia pozwalają uwolnić kobiecość i seksapil.

Ważny przejaw kultu ciała to sport. Panie grają w siatkówkę plażową. Męska część widowni szczególną uwagę przykłada do „formy” zawodniczek. W niezrozumiały sposób mimo walki i zawziętości więcej w ich ruchach gracji niż wysiłku. Kobieca widownia kibicuje za to na meczach „futevolei”, czyli siatkowej piłki nożnej, siatkonogi. Zagranie polegające na przyjęciu piłki z powietrza na pierś daje najwięcej okazji do popisów zawodnikom i gorącym owacjom obserwatorek. Obie odmiany siatkówki łączy sprzęt: piłka, skąpy strój i najważniejszy element – efektowne ciemne okulary.

Na ćwiczeniach i pocie się nie kończy. Brazylijczycy zużywają masy odżywek i wszelkiej chemii. W Brazylii dokonuje się największej liczby operacji plastycznych na świecie. 26-letnia Miriam z Banco du Brasil zapytana czy ma jakąś koleżankę, która miała już operację, zastanawia się chwilę po czym odpowiada: nie znam żadnej, która by nie miała. Zgodnie z najnowszym trendem, najpopularniejszym prezentem dla 18-latki jest drobny zabieg plastyczny, np. korekta nosa czy ust.

Brazylijczycy obsesyjnie używają prysznica. Biorą go wieczorem przed pójściem spać i po wstaniu rano przed pierwszą kawą, jeszcze raz przed wyjściem do pracy i po przyjściu z pracy, przed wyjściem do miasta i po powrocie z miasta, przed sexem i po sexie, i jeszcze ze dwa-trzy razy o różnych porach, tak dla odświeżenia. Są przy tym święcie przekonani, że Amerykanie, Europejczycy i w ogóle wszyscy obcokrajowcy nie wiedzą, co to znaczy zadbać o swoje ciało. Podobno my Europejczycy za rzadko się myjemy i balsamujemy, wydzielamy „zapaszki”, mamy nieświeży oddech, nie wiemy jak prawidłowo szczotkować zęby. Co trzecie drzwi przy ekskluzywnej Avenida Nossa Senhora de Copacabana to wejście do drogerii – z początku mnie to dziwiło. No, ale w końcu jestem Europejką.

„Danca da bundinha” – „taniec tyłeczka”

Jeden na pięciu mieszkańców Brazylii jest w wieku od 15 do 24 lat. Daje to 32 miliony młodych ludzi. Młodzież brazylijska to potężny potencjał, z którym należy się liczyć. W jakim kierunku zmierza? Ciekawą odpowiedź dają badania opinii społecznej biura CPM. Na pytanie o swoich idoli młodzi wymieniali owszem Pelego i Betinho (brazylijską „matkę Teresę”), ale dopiero na dalszych miejscach. Natomiast wygrała Xuxa, spikerka prowadząca telewizyjny show, w którym zwykła ubierać się nader skąpo i epatować sexapilem. Zaraz za nią uplasowała się Carla Perez, liderka grupy tanecznej „E o Tchan”, której muzyka jest pretekstem do erotycznych przedstawień i frywolnych tekstów. „E o Tchan” spopularyzowali między innymi taniec zwany „danca da bundinha” co oznacza „taniec tyłeczka”.

Karnawał: zrzućcie ubrania!

Ostateczną emanacją kultu ciała jest szaleństwo Karnawału w Rio. Nie ma co opisywać Karnawału, to widowisko wizualne, sensualne, atakujące zmysły. Wyobraźnię i procesy myślowe najlepiej wyłączyć. Przed prawie wiekiem wyzwolenie i seksapil objawiały się w kwiecistych kapeluszach Carmen Mirandy. Obecnie pokazy ocierają się o pornografię. Swego czasu prokuratura próbowała oficjalnie zakazać prezentacji szkoły Academicos Grande Rio opartej na „Kamasutrze”. W końcu prokuratorzy musieli ulec, wywalczyli jedynie częściowe okrycie postaci złotą materią. Na niewiele się to zdało: już lider rozpoczynającej paradę grupy Sao Clemente, Anderson Paes, apelował do widzów, by zrzucili ubrania i nago przyłączyli się do gorącego rytmu tańca, wybijanego przez grupę trzystu perkusistów. A potem na platformy wkraczają tak zwane Królowe. Przeważnie zupełnie gołe, lub osłonięte jedynie cekinowymi skrawkami i to niekoniecznie w newralgicznych miejscach. Stojąc na podestach jakieś 10 metrów nad ziemią gną się w kuszących pozach, kręcą biodrami, eksponują biusty i pośladki doprowadzając do szaleństwa całą publiczność.
Koszulki Wenus
W końcu władze Rio poddały się. Już nie próbują zwalczać erotyzmu, a jedynie zminimalizować kłopoty. Ostatnio w czasie karnawału rozdawano za darmo tzw. koszulki Wenus, czyli prezerwatywy. Rozdano ich nie mniej ni więcej tylko 59 milionów! Przyjmując z grubsza liczbę mężczyzn mieszkających w Rio na 5 milionów (wliczając noworodki i staruszków) i dodatkowe pół miliona panów turystów, daje to 10 prezerwatyw na „głowę”. Dużo to, czy mało?
Brazylijczycy, którzy niechętnie przyjmowali prezerwatywy, szybko znaleźli sobie świetnie wytłumaczenie konieczności ich stosowania. Zakładając, że użycie prezerwatyw zmniejsza o 50% przyjemność seksu, w celu wyrównania sobie poziomu przyjemności, trzeba po prostu kochać się dwa razy więcej!
Przemarsz szkół samby to najbardziej widowiskowy punkt Karnawału. Dla celów pokazu wybudowano potężny Sambodrom długości 700 metrów. Bilety rozchodzą się błyskawicznie i kupienie ich w kasach jest praktycznie nieosiągalne dla przeciętnego turysty. Pozostaje kupowanie u koników albo w biurach podróży. W paradzie bierze udział 4 tysiące tancerzy z kilkunastu szkół, którzy ćwiczą układ i szyją stroje przez okrągły rok. Przygotowania do następnego pokazu rozpoczynają się kilka tygodni po bieżącym występie.
Mało osób wie, że dość łatwo stać się uczestnikiem korowodu na sambodromie. Szkoły tańca chętnie przyjmują amatorów o jasnej skórze, nawet kilka dni przed paradą. Zawsze to odrobinę zwiększy oryginalność szkoły, ale przede wszystkim pozwala ściągnąć dodatkowe fundusze na nowe stroje. Taki „przyszywany” tancerz nie musi być wyjątkowo uzdolniony, wystarczy jak trochę pokiwa się w rytm bębnów.

Całe Rio poddaje się erotycznej ekscytacji podczas karnawału. Korowody mniej lub bardziej rozochoconych grup zwanych „bandas” przechodzą ulicami już na parę tygodni poprzedzających kulminację na sambodromie. Karnawałem żyje całe Rio. Jeśli kogoś karnawał męczy, to na czas jego trwania wyjeżdża z miasta.
Finansiści oceniają, że z tego szaleństwa Rio wychodzi co roku bogatsze o pół miliarda dolarów.
Kiedy skończył sie karnawał wszędzie natykałam się na walające się pióropusze, cekiny, głowy smoków. To porzucone resztki strojów zrzuconych już po, albo jeszcze w trakcie parady. Taksówkarz, który wiózł nas na lotnisko Galeao nie wytrzymał i sarkastycznie skomentował kolejną wizytę kilkudniowych turystów:
– „Rio – plaża, piękne dziewczyny i chłopaki, karnawał, sex, he?”
Tak, to na pewno stereotyp. Ale jakże przyjemny! Po co szukać innej strony Rio. Lepiej się zrelaksować i zabawić. Jak prawdziwi Carioca.

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler nr 4, kwiecień 2010

 

Rio de Janeiro – informacje praktyczne

Usługi erotyczne

Za „krótki czas” („jeden raz”) z dziewczyną na telefon płaci się 100 – 200 reali (ok. 150-300 złotych). Za dwie godziny nielimitowanych usług około 50% więcej. Zamawianie odbywa się na podstawie katalogów.

Wejście do „term” to wydatek 50 reali (80 złotych). „Numerek” w takich termach kosztuje między 140 a 200 reali (200-300 złotych).

Przykładowe adresy znanych term:
Rio Antigo, Rua Joaquim Silva, Glória. Solarium, Rua J.J. Seabra, Jardim Botânico. L’uomo, Rua Siqueira Campos, Copacabana. Centuarus, Rua Canning, Ipanema.

Hotele miłości (Love Motels)
Specjalnie zaaranżowane hotele na intymne spotkania. Pokoje są wyposażone w saunę, jaccuzi, mini-bar, erotyczne gadżety i oczywiście wielkie łoże. Ceny zaczynają się od 150 dol. Niektóre miejsca to: Praia Lido i Vanity w Copacabana, Sinless, Shalimar i VIPs w Leblon.

Ceny za dłuższe kontakty w okresie karnawału i Sylwestra mogą być znacznie wyższe. W przypadku nowicjuszy, zagranicznych turystów nieznających miejscowych warunków i nieznających języka portugalskiego, ceny są zwyczajowo zawyżane, zwykle podwójnie.

Cena zorganizowanej sex-wycieczki do Rio – w granicach kilku tysięcy euro za tydzień.

Fotografowanie

Brazylijki uwielbiają być fotografowane. Większość z nich z wielką ochotą będzie pozować. Niektóre zgadzają się na nagrywanie kamerą, także w czasie miłosnych igraszek. W „termach” należy być dyskretnym z aparatem.

Bilety na karnawał

Ceny biletów na paradę karnawałową na Sambodromie to oficjalnie ok. 40 dolarów. Trudno je kupić w tej cenie. Biura podróży wliczają je najczęściej w cenę całych pakietów wycieczkowych. U koników ceny mogą być kilkukrotnie wyższe lub… niższe. Widzowie o mocnych nerwach mogą łapać okazję w ostatniej chwili, już po rozpoczęciu parady – wówczas bilety można nabyć od zdesperowanych koników już po 10 dolarów.

Samolot

Przelot tanie połączenia oferuje IBERIA, Air France i portugalski Tap. Cena to ok. 3000-4000 złotych. W czasie promocji można znaleźć bilety w cenie ok. 1500 złotych.

Hotele

Zważywszy na spektakularne położenie hotele w Rio są relatywnie tanie. Od 220 złotych za pokój 2 os., w hotelu 3-gwiazdkowym przy Copacabana – do 600 złotych za niezły apartament. Przykładowe hotele tej klasy w bezpośredniej bliskości plaży Copacabana: Copa Sul, Lancaster Othon, Debret, Copacabana Rio.
Hotele położone z dala od plaży lub w północnych dzielnicach miasta są oczywiście tańsze.
Ceny w czasie karnawału są do 3 razy wyższe, ok.750 złotych za noc w pokoju dwuosobowym w hotelach 3-gwiazdkowych.
Ceny najlepszych hoteli w czasie karnawału (Sheraton, Pestana, Copacabana Palace) dochodzą do 2500 złotych za noc w standardowym pokoju.

 

Brazylia – informacje


Wspaniałe, majestatyczne zabytki i dumna 1000-letnia historia Gdańsk nie ma jednej twarzy.

Dla podróżników zagłębiających się w jego uliczki i zakamarki jest on miastem kościołów, ale też dzwonów carillonów, zegarów, Wenecją Północy. To także miasto hanzeatyckie – ponieważ właśnie Hanza odcisnęła największe piętno na jego wizerunku.

Spacerując między zabytkami „bałtyckiego” gotyku, złotego renesansu, niderlandzkiego manieryzmu i podziwiając dzieła tutejszych artystów i budowniczych – Antoniego van Obberghena, klanu van den Blocków:
Wilhelma i jego synów Abrahama, Izaaka i Jakuba; Hansa Kramera; Andreasa Schlutera – postrzegamy Gdańsk Anno Domini 2007 jako wielki muzealny eksponat.
Najbardziej znaną ikoną Gdańska są zabytki Głównego i Starego Miasta. Choć w marcu 1945 r. zniszczone przez Rosjan w 80 proc., zostały odbudowane. Są jak celebrities, z którymi każdy turysta chce sobie zrobić zdjęcie – bo najpiękniejsze, bo największe, najbogatsze.

Okno na Świat i Rzeczypospolitej

Spacer po Gdańsku zawsze zaczynasz albo kończysz na Mariackiej. Trudno inaczej. Ta ulica oddaje jego genius loci. Jest urokliwa, pełna smaku. Jak Złota Uliczka w Pradze. Na Mariackiej poczujesz, jaki Gdańsk był kiedyś, bo przywrócono na niej kształt kilkudziesięciu przedproży. Z balustradami i z rzygaczami – ozdobnymi wylewami rynien o przeraźliwych paszczach. Jeszcze w połowie zeszłego stulecia w Gdańsku przedproży było 600, teraz jest 120. Część zniszczono podczas wojny, niektóre wywieziono za granicę, np. przedproże z Neptunem z domu Gabriela Fahrenheita trafiło do Norymbergi. Były zewnętrznym dowodem zamożności patrycjuszy, ale i ich bogobojności. Często zdobiły je reliefy o tematyce religijnej, w myśl zasady: „bez Boga ani do proga”. Przedproża najbajeczniej wyglądają w czapach śniegu.
Kilka kroków po kocich łbach ulicy Plebania i wchodzę do Kościoła Mariackiego – największej ceglanej świątyni w Europie, wznoszonej przez 159 lat.
W przeszłości potocznie nazywany był Grubą Marychą. Gruba wieża bazyliki dominowała w krajobrazie i od strony Żuław, i od strony Kaszub, kontrastując ze szczupłą wieżą Ratusza Głównego. Kościół Mariacki ma 104 m długości, 41 m szerokości w korpusie i 66 w transepcie. Wieża wznosi się na 78 m, a powierzchnia ma prawie pół hektara. Przy odbudowie po zniszczeniach ostatniej wojny trzeba było położyć prawie hektar dachówek. Licząc po cztery osoby na m2, po odjęciu filarów i grubości murów, do kościoła mogłoby się wcisnąć nawet 18 tysięcy wiernych. Wewnątrz uwagę zwraca niezwykły 14-metrowy zegar astronomiczny z 1470 r.
W czasach, gdy powstał, był największym zegarem świata, ale i dziś niewiele stracił, bo jest drugi pod względem wielkości. Na zegarze można było odczytać położenie Słońca i Księżyca, ruch planet, daty świąt. A ruchome figury odgrywały teatr.
Teraz przemieszczam się na Długi Targ. Nieważne, w której kafejce zdecydujesz się tam wypić kawę – z każdej ogarniesz to, co najważniejsze: ratusz, Dwór Artusa, Złotą Kamieniczkę, fontannę Neptuna. Zaczynam od karmienia gołębi, bo  tutaj jest ich najwięcej. Potem kieruję się naprzeciwko: do Maraski, delikatesów z najlepszymi czekoladkami w Gdańsku. Znam dystyngowane przedwojenne panie, które do Maraski specjalnie przyjeżdżają tramwajem.
W XVII wieku Gdańsk był największym i najbogatszym portem nadbałtyckim, a Ratusz manifestował jego potęgę, której symbolem miała być wysoka wieża ze wspaniałym hełmem. W środku koniecznie trzeba zobaczyć Salę Czerwoną, wzorowaną na salach Pałacu Dożów w Wenecji. Bogactwo i przepych malowideł i dekoracji manieryzmu niderlandzkiego pozwala zaliczyć Salę Czerwoną do najpiękniejszych w Europie. Z kolei w wieży ratusza kilkusetletnie melodie wygrywa carillon, jeden z dwóch w Polsce. (Drugi znajdował się w kościele św. Katarzyny, od maja po pożarze jego dachu jest nieczynny).
Dwór Artusa kokietuje turystów często zmienianym makijażem. Jego wnętrze wciąż pięknieje. Naszpikowane detalami, jest odrestaurowywane od 50 lat. Chciałabym mieć choć jeden kafel z majestatycznego 10-metrowego pieca. Dwór zbudowało Bractwo św. Jerzego w 1350 roku. Łączono je z legendarnym królem Arturem i rycerzami Okrągłego Stołu – by przy nim zasiąść, należało być tym wybranym. Z dworem związane są tradycje bractw rycerskich, a potem mieszczańskich, które do dzisiaj działają w Polsce i w Niemczech.

Obok stoi Złota Kamieniczka, powszechnie uważana za najpiękniejszą w mieście. Niestety, podczas jej renowacji w wyniku błędnych badań usunięto dużą część złoceń z płaskorzeźb. Każdy, kto spojrzy w górę, zobaczy m.in. trzymetrowe posągi. To cnoty kardynalne: Roztropność, Sprawiedliwość, Męstwo i Umiarkowanie. Nie tak dawno na łamach pomorskiej prasy dyskutowano o płci Sprawiedliwości. Stoi z mieczem w prawej i wagą w lewej dłoni. I wykazuje cechy męskie – ma wąsy, brodę. No i brakuje jej piersi. Czy to konserwatorski żart? Nie. Sprawiedliwość ma po prostu rysy inwestora – burmistrza Jana Speymanna.
W pobliżu w pierwszej połowie XVII w. postawiono Fontannę Neptuna, manifestującą więę Gdańska z morzem. Miejsce to odwiedza się za przykładem dawnych marynarzy, którzy szli podziękować za szczęśliwy powrót do domu. Wycieczki szkolne pstrykają fotki. A gimnazjaliści za wzmianką z przewodnika, żeby tu wrócić, próbują pocałować Neptuna w… (wcale nie w policzek).
Gdańsk to miasto bram. Uliczne i wodne; szerokie i ciasne. Podobno kiedyś było ich ponad 40. Do czasów obecnych zachowało się 12. Wymieńmy tylko trzy na Trakcie Królewskim, wszystkie niezwykłe: Bramę Wyżynną, Złotą i Zieloną.
Renesansowa Brama Wyżynna otwiera Trakt Królewski, tędy przybywały poselstwa i orszaki królów. Jej twórca, Wilhelm van den Block, pewnie byłby dziś sfrustrowany, na ogół jest zasłonięta reklamami. Choć niedawno została odrestaurowana, to trzeba jeszcze przywrócić polichromię, bo herby były kiedyś kolorowe.
Humorystyczna interpretacja fragmentu łacińskiej sentencji na jej fasadzie: rum omnium fundamenta – rum podstawą wszystkiego – to jeden ze sztandarowych dowcipów przewodników. (Wyrwane z całości: Justitia et pietas duo sunt regno/rum omnium fundamenta – Sprawiedliwość i miłosierdzie są dwiema podstawami każdego królestwa).
Z kolei Złota Brama ma coś z olśnienia architekturą słonecznej Italii, sfinansował ją po podróży burmistrz Bartłomiej Schachmann, a zaprojektował nie kto  inny, jak Abraham van den Block. A Zielonej Bramie śniło się królestwo. Choć planowana na rezydencję królewską, monarchowie się w niej nie zatrzymywali – woleli gościnę u patrycjuszy. Wzniesiono ją z holenderskich cegiełek wykorzystywanych jako balast na statkach przypływających po polskie zboże.
Przechodzę pod Zieloną Bramą, skręcam w lewo na Długie Pobrzeże, do statków i mariny. A potem szukam Żurawia, napędzanego niegdyś ciężarem robotników chodzących w kołach wewnętrznych. Poczciwy Żuraw, jeden z najpotężniejszych w średniowieczu dźwigów portowych, funkcjonował od XIV prawie do połowy XX w. Jest jak dziadek garbaty od dźwigania worków, bo większość swoich dni przeżył „plecami”, w rytmie załadunku i rozładunku statków. Wreszcie ma fajrant.
Gdańszczanie tysiąclecia
Jan Heweliusz, astronom i piwowar, wybrany został gdańszczaninem tysiąclecia w plebiscycie czytelników dwumiesięcznika „30 Dni”. Drugie miejsce zajął Lech Wałęsa, a trzecie pisarz i noblista Günter Grass. W pierwszej dziesiątce znaleźli się także: bł. ksiądz Franciszek Rogaczewski – działacz Polonii w Wolnym Mieście, stracony w Stutthofie, św. Wojciech – biskup praski, Daniel Gabriel Fahrenheit, Artur Schopenhauer, Donald Tusk – lider PO oraz arcybiskup Tadeusz Gocłowski.

Jantarowe osobliwości

Muzeum Bursztynu mieści się w średniowiecznej Katowni na Targu Węglowym. Do tej pory posępna budowla odpychała turystów stosikiem czaszek i piszczeli w celi śmierci, a teraz przyciąga ciepłym w dotyku bursztynem, „płonącym kamieniem” – takie bowiem jest znaczenie słowa „Brennenstein”.
Są tu piękne, naturalnie kolorowe, przezroczyste i białe bryły bursztynu. Nawet kilogramowe. Z inkluzjami – zatopionymi w żywicy owadami, fragmentami roślin, a nawet jaszczurką. Zachwycają witraże i szkatuły starogdańskie, wielkie szachy z figurami, jajo z mlecznego bursztynu o średnicy 11,5 cm (największe na świecie).
Ale jantaru można szukać jeszcze w kościele św. Brygidy, gdzie budowany jest ogromny ołtarz. Na razie powstała Madonna – kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, w sukience bursztynowej, a u jej stóp orzeł. Zużyto na to 140 kg surowca – daru bursztynników. Na chóry anielskie zabrakło już funduszy.
W zamierzeniach twórców ołtarz w św. Brygidzie ma być największą realizacją architektoniczną z bursztynu (ok. 120 m2 powierzchni i 12 m wysokości). Ma przyćmić  Bursztynową Komnatę w Carskim Siole (78 m2 powierzchni i 4,20 m wysokości).

Gdańscy wizjonerzy, by zrealizować swoje szalone marzenie, potrzebują 8 ton surowca, który po oszlifowaniu da 2,5 tony bursztynu nadającego się do budowy.
Dym z kadzideł w kościele zawdzięcza swą woń głównie okruchom bursztynu i ma ułatwiać kontakt z Najwyższym. Oby tak było i w przypadku tego ołtarza.

Jarmark i euforia

Hanzeatycki Gdańsk handel ma we krwi.

Raz w roku Gdańsk wpada w euforię. Tłumy przelewają się jego ulicami, depcząc sobie po piętach wzdłuż ciasno porozstawianych stoisk. Ten handlowy spektakl zwany Jarmarkiem św. Dominika rozgrywa się od końca lipca do połowy sierpnia. Znajdziecie tu wszystko: przy bursztynach i muszelkach – horoskopy, oscypki przy kowalstwie artystycznym, chleb ze smalcem przy kapeluszach od modystek. Dymy z grillów, zapachy pieczonej kiełbasy i ryb mieszają się z wonią lawendy, indyjskich kadzidełek i podrabianych perfum. Muzycznym tłem dla wszechobecnego harmidru są melodie z charakterystycznym trzaskiem. Słychać Fogga i „Pierwszy siwy włos…” ze starych płyt winylowych. Nostalgię przecina brzęk jak z rycerskie-go turnieju: przekładanego żelastwa, mosiężnych świeczników, żeliwnych kratek do kominków, sztućców od kompletu. Jarmark przypomina starą szafę Gdańska. Kolekcjonerzy i szperacze polują na unikaty pośród monet, starych pocztówek, pieczęci, militariów, płyt analogowych, komiksów. Wykończeni przysiadają na przedwojennej kanapie. Jest gwarnie i kolorowo. W gablotach znaczki pocztowe, nad głowami żółto-białe pasiaste antresole, a w chmurach kolorowe gdańskie kamienice.
Po wodach Motławy dominikanie pływają kogą, a piraci w galeonach. Po ulicach przechadzają się postaci w historycznych strojach z dell’artowskiej komedii, szczudlarze, mimowie, biegają klikoni (krzykacze miejscy), wszyscy zachęcając do zabawy. W ciągu dnia w tym kotle wszystko się miesza. A wieczorem impreza przenosi się na Targ Rybny, bo po drugiej stronie Motławy, na Ołowiance, na specjalnej scenie odbywają się koncerty gospel, jazzowe, rockowe. Woda niesie basy, między murami grzmią decybele. Strzelają fajerwerki, błyski w lustrze Motławy i w oknach kamienic, piski i okrzyki publiczności. Nic dziwnego, że mieszkańcy Starego i Głównego Miasta zasypiają przez towarzyskiego „Dominika” dopiero nad ranem.
Tradycje jarmarku sięgają 1260 roku, kiedy to papież Aleksander IV przyznał dominikanom w specjalnej bulli przywilej odpustowy na 4 sierpnia, dzień św. Dominika.
„Dominik” rozpoczynał się zawsze w samo południe biciem dzwonów ze wszystkich gdańskich kościołów. I tak jest do dziś.

W jednym z najstarszych zachowanych opisów jarmarku, z XVI wieku, czytamy o 400 zamorskich statkach załadowanych: winem, oliwą, jedwabiem, przyprawami, cytrusami, suknem. Te produkty przywieziono do Gdańska, by wymienić je na zboże, len, drewno do budowy okrętów, miód i wosk.
Starzy gdańszczanie pamiętają z jarmarku przedwojennego, jak plac przy Moście Siennickim iskrzył od fajerwerków, był „Rummel” – karuzela i beczki śmiechu, popisy motocyklistów na ścianach śmierci.
Na Jarmarku Dominikańskim od wieków były rywalizacje trup teatrów elżbietańskiego i szekspirowskiego, grup tanecznych, solistów i wirtuozów z różnych krajów. On miał w sobie coś z rytuału, jak karnawał z Rio.

Pamiątki poza Dominikiem

Typowego „babskiego” chodzenia po butikach można zażyć w zbudowanym przez Krzyżaków Wielkim Młynie. Wewnątrz widzimy wielkie koła młyńskie, kiedyś napędzane przez wodę z Raduni, i średniowieczne żarna. W Danzige Bowke na Długim Pobrzeżu przy Żurawiu kupują pamiątki gdańszczanie przyjeżdżający do utraconej krainy dzieciństwa. Jest tu wszystko: mydło, szydło i powidło, od przewodników i map Gdańska po muszle i rzeczy marynistyczne. Wzdłuż Długiego Pobrzeża królują galerie jubilerskie, w których można kupić precjoza z bursztynu – artystyczną biżuterię, szkatuły, rzeźby i statuetki. Niemieccy turyści szukają tu bursztynowej nalewki na reumatyzm. Z kolei na Długim Targu rywalizują ze sobą grafiki, landschafty, blikiery na ścianę. I portreciści. Oryginalnym pomysłem na prezent jest np. porcelana z fabryki „Lubiana” z Łubiany na Kaszubach, oprócz wzorów Pierre’a Cardina, są też kaszubskie.

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler

galazka10galazka_malbork2galazka_malbork1

Rozmawia Olga Dębicka

Bogdan Gałązka jest mistrzem kuchni,  który interesuje się historią kulinariów, odtwarza starożytne i średniowieczne receptury. Napisał książki: „Kuchnia Wielkich Mistrzów”  i „Kuchnia królów Polski”. Interesuje się też kuchnią papieską i polskich magnatów: Radziwiłłów i Lubomirskich.  Ukończył szkołę w Nowym Jorku Culinary Academy of New York, w Meksyku uczył się tajników robienia czekolady. Jest współwłaścicielem Gothic Cafe & Restaurant na zamku w Malborku, gdzie gości głowy państw i współczesnych królów i książęta oraz zwykłych śmiertelników. Mistrz Gałązka przygotowuje swoje potrawy na podstawie zapisów historycznych.

– W swoich książkach:  „Kuchnia Wielkich Mistrzów”  i „Kuchnia królów Polski” opisuje Pan kulinaria od 1309 do 14567 roku, kiedy na zamku w Malborku toczyło się życie dworskie przy okazji robienia wielkiej polityki. Odtwarzanie  średniowiecznych receptur, gotowanie potraw sprzed siedmiuset lat! – wymaga nie lada odwagi. I jeszcze nie wiadomo co z tego wyjdzie? Żeby to ktoś chciał zjeść? I żeby miało ładny, apetyczny kolor, a nie wyglądało jak papka albo sraczka.

(Śmiech) Jedzenie w średniowieczu w większości wyglądało jak sraczka. Taka uwarzona papka, breja  w kotle.  Nie mogę odkalkować czegoś sprzed siedmiuset lat, jeden do jednego. Tak jak kiedyś było podawane. Bo tego nikt, by do ust nie wziął. To byłoby dzisiaj niezjadliwe. Na przykład bardzo popularnym sosem do pieczenia mięsa był agraz, można nazwać go kwaśnym wywarem z niedojrzałych jabłek i winogron. Obrzydlistwo! Dlatego nie idę na całość, tylko szukam balansu…

– Ala jak Pan konkretnie odtwarza te receptury? Zacznijmy od prostego przykładu. Jak przyrządza kurczaka po krzyżacku? Taki szybki kurs gotowania dla singli w rodzaju Bridget Jones, której zupa udała się niebieska, bo niebieski był sznurek na włoszczyźnie.

Znajduję w tekstach źródłowych nazwy:  kura zielona, kura czarna, kura po grecku. Którą Pani wybiera? Ja dzisiaj bardziej szukam inspiracji, jak np. czytam o kurze zielonej przyrządzonej przez kucharza Wielkiego Mistrza, to próbuję  to odtworzyć, wyjaśniając jednocześnie źródłosłów. Wiem, że cała kura ( bez piór) była maczana w cieście naleśnikowym, potem panierowana w pietruszce i smażona na głębokim tłuszczu (smalcu) w jakimś ogromnym garze miedzianym. Współczesna wersja dla zapracowanych to: pierś z kurczaka w cieście naleśnikowym z razowej mąki i opanierowana drobno posiekaną pietruszką.  Z kolei kura czarna (nie mylić ze spaloną), była przyrządzana w prażonym, czarnym sezamie. Na pewno Krzyżacy sezam mieli z portu przeładunkowego w Gdańsku, prosto z Wenecji, ale nie wiem, czy prażyli. Ja go prażę, żeby był smaczny. Do czarnej kury dodawano również migdały, piwo i winny ocet.  Na specjalną okazję podawano kurę po grecku: w garze na dnie układano podsmażone jabłka, na to wylewano potrawkę z namoczonego w mleku chleba z dodatkiem jajek i mielonej bułki. Na wierzch kładziono porcjowanego kurczaka i w przyprawach zapiekano w piecu. Po wyjęciu polewano sosem, zrobionym z miodu, z wina i z korzeni. Kucharze krzyżaccy mieli zamiłowanie do drobiu.
Dodam tylko, że czasami trudno coś odtworzyć, bo nie ma już tego składnika. W starych recepturach znajdowałem nazwy warzyw, dzisiaj zupełnie już nieznanych: jakaś cyboria, wrotycz, pasternak, gier czy kuczmerka?! Kto o tym słyszał, kto widział w warzywniaku?
Sprytną recepturę znalazłem w „Aus der Kuche (u umlaut) des Deutschen Ordensritter” W. Gaerte (opracowanie z 1935 r. , ale na podstawie książki kucharskiej z 1350 r. z przepisami krzyżackimi),  z poradą, jak z cielęciny zrobić danie, które ma udawać dziczyznę. Dzielimy cielęcinę na małe kawałki i łączymy ze świeżo posiekaną kapustą. Marynujemy przez kilka dni. Potem wszystko gotujemy, dodajemy: czerstwy chleb, jajka, przyprawy. Razem wszystko ugniatamy, dodajemy bulionu, nadając temu odpowiedni kształt i do zimnej piwnicy. Na koniec kroimy w plastry, doprawiamy solą, pieprzem i przyprawami korzennymi. I gotowe podajemy gościom.

– Dobrze, Pan mi tu o kurze czarnej, zielonej…  I jak z cielęciny wyczarować dziczyznę. A jak wieść gminna niesie… w Malborku,  Mistrz podobno o bobrzych ogonach marzy…

Cha, cha, cha (Śmiech.) Bobry  jedli w poście, bo uważali, że bóbr to ryba! W tekstach źródłowych natrafiłem na wspomnienie o rosole z bobrzych ogonów, z wielkimi okami. Dzisiaj bobry są pod ochroną. Ale proszę mi wierzyć, odkąd to przeczytałem, ciągle mi gdzieś to po głowie chodzi. Żeby tego rosołu z bobrzych ogonów narychtować. I sobie spróbować. Gdyby ktoś ustrzelił… Taki niewinny sen kucharza o bobrzych ogonach… Bo mi się często śni jedzenie…
Na talerzu daję kawałek swojego serca i swojego życia.

– To znaczy, że się Pan tak wczuwa…?

Mój ojciec był stolarzem i nauczył mnie, że jeżeli ludzie przychodzą i chcą stół albo łóżko, on wiedział dokładnie, czego potrzebują.  I jak rozmawiam z Panią, od razu pomyślałem o  sandaczu na puree ze słodkiego zielonego groszku…

– No pięknie. Mistrzu. Nie wiedzieć czemu z rybą się kojarzę… (śmiech)
– Pan jest kulinarnym marzycielem. Czasami  Mistrz coś odtwarza, bo brzmi poetycznie… Podajmy jakiś przepis dla marzycielek.

Madamme, w takim razie serwuję mój ulubiony ze stołu Wielkiego Mistrza:  pudding ryżowy na mleku migdałowym z karmelizowanymi płatkami fiołków.  Brzmi poetycznie i jest w tej nazwie jakaś lekkość, powiew wiatru. Zrobiłem to kilkakrotnie, między innymi dla obecnie urzędującego Wielkiego Mistrza, Bruno Plattera  z włoskiej prowincji Bolzano, który nas w zeszłym roku na zamku odwiedził. Oznajmiłem: Ekscelencjo, jest wzmianka z XIV wieku o takiej potrawie, proszę skosztować. Robiono to na mleku migdałowym, bo ono górowało nad krowim,  mogło być dłużej przechowywane. Nie warzyło się tak szybko.  (Dokładne proporcje składników i przepis z książki „Kuchnia Wielkich Mistrzów w ramce – przypis redakcji).  Najpierw prażymy ryż na patelni z masłem, potem trochę jak rizotto gotujemy, podlewając cały czas mlekiem migdałowym, następnie doprawiamy miodem. Potem przekładamy uprażonymi płatkami migdałów. Trzeba kłaść na przemian: porcja ryżu, porcja płatków migdałów itd. A na koniec na wierzchu posypać karmelizowanymi płatkami fiołków, mmmmmm.

– Tak, w tych karmelizowanych fiołkach istota. Ale jak je zrobić?

Można zbierać płatki fiołków w trawie. Ja na większą imprezę zamawiam w kwiaciarni. I rozrabiam syrop: mieszam białko z wodą jeden do jednego z cukrem.  Potem rozkładam płatki fiołków na papier do pieczenia i wynoszę do ogrodu. I bryzgam fiołki rozpylaczem z tym syropem. Pozostawiam do wyschnięcia na słońcu. Lepiej przykryć siateczką, bo płatki są bardzo zwiewne.  Jedna porcja wysycha, bryzgam syropem drugą, a potem następną. Zabawy jest od czorta.  Ale warto!  Co ważne płatki fiołków się usztywniają i nie tracą koloru! Prawdziwe delicje: drobne, słodkie, fioletowe. Ja jedynie eksperymentuję, ale podziwiam kreatywność kucharza w XIV wieku! Co ciekawe, nie zastanawiasz się wcale nad tym, jako to smakuje. Wystarczy, że egzotyczne.

 – Mówimy o jedzeniu w średniowieczu, to wszystko wynikało z innej filozofii myślenia o świecie. Z innej teorii bytów, wszystko dążyło do Pana Boga.

I skoro piekło jest na dole, a niebo na górze, to to, co rośnie blisko ziemi i skał było niegodne, i nieszlachetne. Dlatego pogardzano truflami, grzybami, cebulą. Albo skorupiakami, bo ostrygi czy małże żerują na dnie.  Ale maliny czy winoroślą są już szlachetniejsze, bo pną się ku górze. Albo ryby, które pływają bliżej powierzchni wody i słońca. Delfiny czy wieloryby były najszlachetniejsze, bo czasami wyskakują ponad powierzchnię, co człowiek średniowiecza i renesansu interpretował, że dążą ku niebiosom. Najbliżej Boga były ptaki śpiewające: słowiki, szczygły, skowronki, które podawano faszerowane orzechami albo saforem na bazie z winogron.  Czytałem opis pewnej uczty w starożytnym Rzymie, która bardzo podziałała na moją wyobraźnię. Na talerzach podano faszerowane pelikany i kiedy zgrabnie rozcięto im brzuchy, wyfrunęły z nich żywe skowronki! Ale Rzym przecież słynął ze spektakularnych show!

–  Nie umniejszajmy efektów specjalnych zamkowi w Malborku. Bo jak odnotowali rachujący w księgach wydatków: „małpy poczyniły w Wielkim Refektarzu szkody…”  Wychodzi na to, że małpy zachwycały  gości Wielkiego Mistrza…  Co i jakie orgie kulinarne przygotowywano na zamku?

Zdarzało się, że podczas uczt gości zabawiały tresowane zwierzęta. Das Marienburger Tresslerbuch der Jahre 1399-1409, czyli księgi przychodów i wydatków to dobry materiał źródłowy do pozyskania wiedzy, co Wielcy Mistrzowie jadali. Jedno wyserwowanie posiłku, to nie tak jak dzisiaj: zupa, drugie danie, deser, kawa i wypad.  Podczas uczty w XIV i XV wieku za Konrada i Urlicha von Jungingenów jedno wyserwowanie posiłku mogło składać się z dwudziestu dań.  A jeżeli uczta składała się z pięciu rund służby, to wychodzi na to, że na stole było 100 różnych potraw! Stoły uginały się od: pieczystego mięsiwa, dziczyzny, faszerowanych ryb (szczupaków, sandaczy, łososi, leszczy, bieług, jesiotrów) i faszerowanych ptaków (żurawi, perliczek, szczygłów, skowronków), kandyzowanych i suszonych owoców, bakalii, miodów pitnych. Były nawet specjalnie przyrządzane wiewiórki, a  z ryb takie rarytasy, jak lipienie, minogi czy owoce morza.  Wszystko podane na zastawach, w pucharach i w czarach ze złota, srebra i kości słoniowej.  Samego wina było dwanaście gatunków (reńskie, węgierskie, greckie). Bo piwo na zamku było niesmaczne, bracia skarżyli się na lokalny browar.

– To ciekawe, że w zamku jadano krewetki.

Z zapisków dowiadujemy się, że na stołach gościły owoce morza: krewetki, ostrygi, langusty, kraby. Henryk hrabia Derby (kompan od krucjat), kiedy przebywał w Prusach zwykł jadać na śniadanie w dni postne krewetki. I chociaż jadanie śniadań w średniowieczu uchodziło za coś niegodziwego, to kto bogatemu zabroni? Więc sprowadzano z Gdańska zasolone w beczce.
– Ale tak naprawdę to przyprawy świadczyły o bogactwie i o zamożności. A pieprz był jak złoto! Przyprawy były przechowywane w pięknej skrzyni w zamkowym skarbcu jak szlachetne kamienie.
Przyprawy były symbolem władzy i potęgi jak dzisiaj samochody czy motor. Były pokazywane gościom, jak wchodzili, na złotym talerzu czarny pieprz albo szafran sprowadzany do nadawania kolorów potrawom. Czym bardziej pieprz palił w gardło, tym był większy szacunek dla gospodarza. Jedzenie średniowieczne było  bardzo wyraziste, intensywne w smaku, czyli albo bardzo słone, albo bardzo pieprzne. Bo skoro przyprawy były kosztowne, to poprzez zużytą ilość pokazywano potęgę gospodarza i dobrobyt w domu.  Najpopularniejsze i najdroższe to: pieprz, gałka muszkatałowa, cynamon, imbir, goździk i galangal .
Traktowano je nie tylko jako część kuchni, ale i medycyny. Wierzono, że wszystkie produkty mają swoją naturę: pieprz – gorącą, rozgrzewającą i że może podwyższyć temperaturę ciała, dlatego nie podawano go w gorączce. Cukier był neutralny, dlatego uważano go za lekarstwo łagodzące.  Lekarze zalecali, żeby jedzenie przyprawiać dla lepszego trawienia. To niewiarygodne, że trawienie uznawano za ostatni etap gotowania, już w naturalnym cieple żołądka. I gorący pieprz to wspomagał.  Rozpowszechnione było też przekonanie, że pietruszka poprawia apetyt i wprowadza biesiadników w dobry humor.

– Konrad von Jungingen miał swoje fanaberie. Słabość do ulubionych cukierków anyżowych, obtaczanych złotem, które sprowadzał  z Torunia. Podobno  Pan chce je  sprzedawać? I skąd to złoto, to takie 24-karatowe jak w gdańskiej wódce Goldwasser?

24-karatowe złoto spożywcze, które można kupić w każdych dobrych delikatesach. Jak czytamy o włoskich renesansowych słodyczach, to oprócz anyżu obtaczanego złotem, był nawet pieprz obtaczany cukrem. To jest dopiero zestawienie dziwacznego smaku – mega pieprzny cukierek.  Ale nie ma w tym nic niedorzecznego, skoro dzisiaj truskawki są podawane ze świeżo mielonym pieprzem czy czekolada z chili. Tak naprawdę uważam, że przez te siedemset lat nawyki żywieniowe poprzechodziły do nas. Cukierki wytwarzano jeszcze: z cynamonu, kardamonu i kolendry. Ziarnka przypraw gotowano w cukrze lub miodzie i na koniec obtaczano złotem. Produkcją cukierków zajmowali się aptekarze. A moda na słodycze przyszła ze wschodu, od dostojników arabskich. Cukier sprowadzano z Indii i z Chin, w tzw. głowach (5 kg), ale jak już zamawiano za pośrednictwem Komtura Gdańskiego to konkretne ilości: 8 głów cukru, które ważyły 2 kamienie (1 kamień-20 kg).
Przypomnijmy, że  w średniowieczu złoto  traktowano jako bardzo wyrafinowane lekarstwo. Uważano, że poprawia trawienie i pracę żołądka. A nawet, że odświeża oddech, czyli było czymś w rodzaju dzisiejszego mentosa do ssania. Odgrzebałem stare receptury, moje anyżówki obtaczane złotem będą nazywać się „Smak gothiku”, przez „th”, żeby nadać temu lekkości i tylko w epoce się nie zamykać.  Okazuje się, że technologicznie bardzo trudno zatopić złoto w anyżowej masie i jest to dosyć kosztowne. Więc zdecydowaliśmy się malować złotem anyżowe cukierki. Wystarczy tysiąc pudełeczek na sezon. Opakowanie zaprojektuje malarz Mariusz Stawarski, będą na nich przedstawieni bogaci kupcy i medyceusze.

– Porozmawiajmy jeszcze o złocie w jedzeniu. Dzisiaj widzimy  złoto np. w ekskluzywnych  barach sushi, maki zawinięte w złocie.

Na przykład w Mediolanie był podawany tzw. sznycel mediolański (castoletta alla milanese), mięso rozbite jak kartka pergaminu, skropione sokiem z cytryny, popruszone solą i pieprzem. I właśnie na koniec obtoczony płatkami złota. Dlatego podawano go wyłącznie wśród bogatego mieszczaństwa.  Ale nie do końca  podobało się to papieżowi, który uznał  to za przesadny zbytek. I z tego powodu ojcowie miasta specjalnym dekretem w 1514 r. zabronili dekorowania złotem. Jakiś kucharz wpadł na pomysł, że w zastępstwie pokruszy chleb, zamoczy mięso w jajku i opanieruje.  Po usmażeniu na patelni uzyskał podobną poświatę złotości. I w ten sposób odziedziczyliśmy złocistą panierkę. Dzisiejszy Vienna sznycel to nic innego jak ten mediolański, zapożyczony od Włochów. Można to dzisiaj  w prosty sposób przyrządzić.  Zachęcam:  po prostu zgrilować kawałek rozbitej cielęciny i potem nałożyć złoto w plastrach. Złoto nie ma smaku, ale za to pięknie się mieni na talerzu.

– Mistrzu, dla równowagi porozmawiajmy o pochwale prostoty i o wegetarianizmie. Co Pan myśli o przypuszczeniu, że Leonardo da Vinci był wegetarianinem? W średniowieczu, renesansie Kościół uważał  to za grzech i groziło za to spalenie na stosie.

Leonarda da Vinci i tak kilka razy siedział  w więzieniu za niepopularne poglądy.  I tylko dlatego wychodził, że papież potrzebował go do malowania Kaplicy Sykstyńskiej albo Sforzowie do budowania swoich pałaców. Był albo i nie był wegetarianinem. On żył i jadł bardzo skromnie. Mimo tego, że mieszkał w Pałacu Sforzów wśród przepychu i rarytasów, to lubił jeść prosto: jaja, maślankę, melony, winogrona,  grzyby, warzywa. Kupował pszenicę na makaron, proso na słodkie bułki dla siebie i dla swoich uczniów malarstwa, mąkę na chleb. Z kuchni Leonardo da Vinci odtworzyłem jego ulubioną zupę wielowarzywną. Rzadko kto wie, że to Leonardo da Vinci skonstruował nasz popularny grill, którego robimy w ogrodzie, ten z kratownicą a pod nią ognisko. Zbudował również ten obracany za pomocą gorącego powietrza. A w jaki sposób kucharz renesansu ułatwiał sobie pracę? A mianowicie znalazłem zapis, że zapinał gęś w szelki, która dreptała w koło. Z psem ten manewr, niestety, pomimo prób, nie wychodził. Inna ciekawostka od Leonarda, że podczas gotowania grzybów wrzucano do garnka srebrną monetę i uważano, że jeżeli sczernieje, to grzyby są trujące. Ciekawe ilu przeżyło po takim teście? Leonardo słynął też z przygotowywania przepięknych scenografii do przyjęć w ogrodzie,  rajów pod namiotami malarsko  wkomponowanych w zieleń i w kwiaty. Jedzenie ze sztuką się przenika, przecież całe jego malarstwo  jest utkane jedzeniem: „Ostatnia Wieczerza”,,„Adam i Ewa w raju”…

 – Jedzenie na stole fascynowało także  szalonych artystów… Np. ser camembert, który zainspirował Salvadora Dali  do namalowania  jednego ze swoich najsłynniejszych obrazów Miękkie Zegary.

Wiemy, że Salvador Dali  był strasznym ekscentrykiem. Jak czytałem o tym, co on wyprawiał, myślałem, Matko Boska, to jakiś świr! Jakiś wariat, ale… miłujący art de cuisine.  Jest taki śmieszny zapis, że podczas śniadania Salvador oblał się kawą i kiedy zobaczył te plamy zaczął się cały tą kawą oblewać . I w transie to wszystko namalował.  On bardzo lubił szpinak z czosnkiem, więc innym razem całe włosy utkał tym szpinakiem. A sytuacja z serem wynikła przez przypadek, zostawił na stole kawałek camemberta, który w słońcu się roztopił i zaczął spływać po krawędziach. I namalował  Miękkie Zegary albo Cieknące zegary.

– Skoro o plamach i o brudzeniu, zapytam jeszcze o strój kucharza. Słyszałam, że Pan wkłada różne białe czapy na specjalne okazje i że je przyozdabia bananami, a nawet rybami… A do tego na nogi kultowe pomarańczowe trampki.

To jeszcze z historii kuchni papieskiej wiadomo, gdzie uczty odbywały się zgodnie protokołem. Na sali, czym ważniejszy gość, tym bliżej gospodarza – „zasada procedencji” obowiązywała…  A kuchnią zarządzał szef kuchni z pomocnikami. Ale największą zmorą kuchni było pijaństwo i utrzymanie czystości. Dlatego właśnie w renesansie wprowadzono białe stroje dla kucharzy, żeby było widać w jakim są stanie! Z fartucha wszystko wyczytasz.
Najsłynniejszym kucharzem renesansu był Bartolomeo Scappi, papieski kucharz,  który gotował dla Piusa IV i Piusa V.  Scappi jest autorem najbardziej znanej książki kucharskiej: „Opera”, która podaje receptury kuchni Watykanu, opisuje scenariusze obiadów i wielkich bankietów, pokazuje relacje mistrz-uczeń.

– Mistrzu, na koniec proszę zaproponować jakąś lekką przekąskę na lipcowe upalne popołudnie.

Drylowane czereśnie z kozim serem – na wzór Włochów. Lubię podać  przegryzkę, jak jest jakiś pretekst historyczny, na pamiątkę jakiegoś wydarzenia. I przy okazji opowiadam. Wyczytałem,  że 25 kwietnia na św. Marka w Watykanie panuje tradycja podawania papieżowi świeżych czereśni. Jest legenda o tym, jak to papieżowi Grzegorzowi Wielkiemu, miłującemu ascezę,  zachciało się czereśni,  ale ogrodnik miał problem, bo wiosna była zimna i Ogrody Watykańskie późno zakwitły. I owoców jeszcze nie było. Wtedy zafrasowanemu ogrodnikowi ukazał się św. Marek, który pobłogosławił jedno z drzew i cudem pokryło się pachnącymi czereśniami. Cudowna legenda, a po jej wysłuchaniu, aż się chce żyć!

 

 Autor: Olga Dębicka, National Geographic Polska nr 7, lipiec 2012, www.nationalgeographic.pl

PRZEPIS NA KRZYŻACKI PUDDING RYŻOWY

Składniki na 4 osoby:
•200 g ryżu Arborio
•3 łyżki masła
•3 łyżki miodu
•1 l mleka migdałowego
•1 jajko
•1 szklanki śmietany 36 %
•200 g płatków migdałowych

Sypki ryż Arborio wsypujemy na  rozgrzaną patelnię z dodatkiem 1 łyżki masła i prażymy. Po chwili dolewamy po trochu mleko migdałowe i mieszamy. Czynność tą powtarzamy, aż ryż będzie miękki. W osobnym naczyniu miksujemy masło, miód, śmietanę i jajko. Gotową masę łączymy z  gorącym ryżem. W między czasie prażymy migdały na suchej patelni. Żaroodporne małe miseczki smarujemy masłem i przekładamy na przemian ryż i płatki migdałowe. Wstawiamy do pieca  na 5 min. w 180 st C. Wkładamy na talerz do góry dnem i polewamy karmelem, a na górze układamy fiołki maczane w cukrze.

Kwiatki moczone w cukrze
•0,5 szklanki cukru
•1 białko
Cukier roztrzepujemy z  białkiem. Maczamy  w tym kwiatki i obsypujemy  białym cukrem. Odstawiamy do obeschnięcia.

Karmel
•0,5 szklanki cukru
•0,5 szklanki śmietany 36%
Cukier rozpuszczamy na suchej patelni. Karmelizujemy go, po czym wlewamy śmietanę, jeszcze chwile gotujemy. Można dodać alkohol lub likier.

 


Bonjour Paris!
Tancerka, Sophie z Miami, wspomina swoje początki w kabarecie Moulin Rouge:
– Moje próby były po prostu piekielne. Nigdy nie zapomnę jak mistrz kankana, włoch Ricero, kazał mi robić dwadzieścia razy pod rząd podwójne salto w tył na rękach! Kiedy wchodzisz do Moulin, wchodzisz ze swoim wyglądem. Tu sprzedajesz długie nogi, figurę i gibkość.

Przez lata, nie możesz się zmienić. Wypominają każdy nowy gram w biodrach. Musisz zrezygnować z urodzenia dziecka. Nawet nie można zmienić koloru włosów. To upokarzające? Nie! To prestiż i splendor, miliony tancerek z całego świata mi zazdroszczą: wysokie gaże, tańczę w złocie i perłach. To bajka o Kopciuszku w Paryżu!

Zachwycają się: F jak Formidable

Być w Paryżu i nie zaliczyć Moulin Rouge to grzech.
Trudno nie trafić do najgorętszego lokalu w mieście: 82 boulevard de Clichy, już z daleka widać charakterystyczny wiatrak, oświetlony na czerwono. Moulin po francusku oznacza wiatrak, Moulin Rouge to „Czerwony Młyn”.

Od 40 lat tytuły kolejnych rewii w Moulin Rouge zaczynają sie na literę „F”:  „Frou Frou”, „Frisson”, „Fascination”, „Femme-Femme-Femme”… A to dlatego, że Jacki Clérico, obecny dyrektor kabaretu, jak każdy wielki kreator, miewał swoje przesądy. Po objęciu dyrekcji już pierwszym przedstawieniem przywrócił kabaretowi dawny blask i międzynarodową chwałę. Najbardziej spektakularnym pomysłem było ustawienie wielkiego akwarium z wodą, w którym pływali i nurkowali przed oczami oszołomionych widzów półnadzy artyści! Przedstawienie nosiło tytuł „Frou Frou” i po jego sukcesie dyrektor, by nie przerwać dobrej passy, wolał nie ryzykować zmiany początkowej litery nazwy…
Jednak najsłynniejsze przedstawienie zrealizował na 100-lecie kabaretu, w 1988 roku, pod nazwą „Formidable”. Teraz „F” to już nie tylko dziwaczna tradycja, ale i podstawowe skojarzenie ze słowem „formidable” (wspaniały).
Wiele wspaniałych gwiazd występowało na scenach Moulin Rouge: Ella Fitzgerald, Liza Minelli, Frank Sinatra, Ginger Rogers, Edith Piaf, Yves Montand, Jean Gabin.

Pokazują blichtr daleki od kiczu

Dziś Moulin Rouge jakby nieco tracił ze swej dawnej aury bohemy artystycznej. Zamiast ekscentrycznych artystów i śmietanki towarzyskiej – nakręcona machina turystyczna: przed wejściem kłębią się autokary wycieczkowe i tłumy turystów, głównie Japończyków i Rosjan (uwaga: ku rozczarowaniu Japończyków podczas przedstawienia nie można fotografować!). Po jednym seansie następuje szybka wymiana – kelnerzy bez ceregieli pozbawiają gości kieliszków, bo następny komplet widzów już czeka. Masówka. Ale przedstawienia są tak samo oszałamiające i perfekcyjne jak niegdyś. Owszem Moulin idzie w ilość, ale nie traci przy tym na jakości.
Obecny show na deskach paryskiego Moulin Rouge przygotowany przez Clerico to „Féerie”. Przez bite dwie godziny widzowie zapatrzeni w scenę, zauroczeni przepychem zapominają nawet o wliczonym w cenę biletu szampanie. Chociaż picie szampana z otwartymi ustami w zasadzie jest niemożliwe. Ale wśród publiczności zdarzają się i malkontenci, którzy wydawszy na bilet wstępu prawie 100 euro zwracają uwagę, że tańczące dziewczyny nie machają nogami dość równo, że w krokach brakuje im przygotowania baletowego. Że w kankanie, który jest częścią każdego show, brakuje typowej sceny zbiorowego tańca. Że razi gruby na centymetry makijaż na twarzach artystów. I że szampan zbyt kwaśny. Ale i oni – głównie zagraniczni turyści – już nazajutrz przyznają, że wszystko traci znaczenie: przy blasku fluorestencyjnych strojów, przy migoczących strusich piórach, przy kilometrowej długości nogach tancerek (zgrabne nogi dwoją się i troją w szeregach), przy precyzji i tempie, przy dynamicznej muzyce. W głowie pozostaje fundamentalne wspomnienie z Paryża: Moulin Rouge! Piękne tancereczki, akrobaci, żonglerzy, parodyści, miniaturowe konie, taniec z wężami w  wodzie! I dzięki swej perfekcji i dbałości o detale cały ten blichtr, mimo obaw, jest daleki od kiczu.

Moulin Rouge nie daje wyjazdowych przedstawień. Okazjonalnie występuje w skróconym programie, pokazówkach na prywatnych przyjęciach bardzo ważnych osobistości i firm. Franny Rabase, rzeczniczka kabaretu, wyjaśnia:
– Bez Paryża, bez tej atmosfery nie ma Moulin Rouge. Nie możemy mieć naszych wnętrz, dekoracji, nie możemy zabrać całego zespołu. Dlatego nie można zobaczyć rewii Moulin Rouge nigdzie poza teatrem przy placu Blanchy.

Z początku dorośli mogą się dziwić: na sali są dzieci! W końcu większość tancerek na estradzie jest półnaga, a niektóre sceny nasycone są erotyzmem. A jednak wpuszczane są wszystkie dzieci powyżej szóstego roku życia. Ale po pierwszych scenach widać wyraźnie, że w przedstawieniu nie ma nic z wulgarności czy bezpośredniości. Nagie piersi stają się jeszcze jednym elementem niecodziennych strojów. Inna sprawa, że tancerki o obfitym biuście raczej nie mają czego szukać w Moulin – to przeszkadza w tańcu.

Dziewczyny Madame Doris podbijają świat

Głównym choreografem Moulin Rouge jest Doris Haug. Jej kariera to piękna historia upartej dziewczynki z Niemiec, która biegała na lekcje tańca wbrew woli rodziców. Dorastała w okresie wojny, a czasy nie sprzyjały artystom. Po wojnie trafiła do Paryża i niestety, szybko przekonała się, że nie zostanie wybitną tancerką. Jej kolana i łokcie były zbyt mało elastyczne jak na wymagania najlepszej rewii. Doris nie poddała się, stworzyła własną grupę taneczną, „Doriss Girls”, która podbiła dosłownie cały świat. Menedżerowie Moulin Rouge szybko zorientowli się w jej talencie. I tak Dziewczyny Madame Doris tańczą teraz co noc w kolejnych spektaklach. Doris Haug układa każde nowe przedstawienie. Nie miała dość talentu by stać się gwiazdą, teraz tworzy gwiazdy z debiutujących tancerek.
Madame Doris osobiście egzaminuje i wybiera nowe tancerki. Tak między innymi trafiła do kankana Sophie z Miami.
– Moje próby były po prostu piekielne – wspomina Sophie. – Nigdy nie zapomnę jak mistrz kankana, włoch Ricero, kazał mi robić dwadzieścia razy pod rząd podwójne salto w tył na rękach! Zasada jest jedna: każdego dnia show musi być jeszcze bardziej fantastyczny.

Josephine i Zizi stroją się w pióra

W przedstawieniach Moulin Rouge wykorzystuje się tysiące kostiumów z piór. Na pierwszym piętrze paryskiego budynku przy rue du Mail znajduje się rodzinny warsztat pani Nicole Fevrier. Podłogi i ściany zaścielają pióra strusi, bażantów, kogutów. Pani Fevrier sortuje i przegląda pióra ze wszystkich zakątków świata, czesze je, myje, gotuje, barwi. Pióra nie mogą rozklejać się, muszą zachowywać połysk i lekkość nawet w gorącej i dusznej atmosferze sceny podgrzewanej tysiącami reflektorów, w czasie tańca, co tu nie mówić, mokrych od potu artystów. W jej piórach występowały takie gwiazdy jak: Mistinguett, Josephine Baker, Zizi Jeanmaire. Pióra z paryskiej wytwórni zamawiają też rewie z Las Vegas, czy pracownie Jean-Paul Gauthier’a.

Kolekcje w garderobach kapią złotem i perłami

Żadna rewia na świecie nie obejdzie sie bez garderoby pełnej kostiumów. Te w Moulin Rouge są często bardzo skąpe, ale zawsze spektakularne. Na każdy show przygotowuje się nową kolekcję! Od początku, od białej kartki z ołówkowym szkicem. To kreatywność i wyobraźnia Mine Vergez, głównej projektantki kabaretu, sprawia, że z tych paru kresek powstają potem oszałamiające, bogate kreacje. Zawsze pełne piór, cekinów, błyszczących materiałów, często z dodatkiem złota, szlachetnych kamieni i pereł. Cała sztuka to tak pozszywać to wszystko, aby wyglądało z przepychem, ale żeby dało się w tym tańczyć z lekkością i gracją. I jeszcze jeden ważny wymóg: wszytkie te fruwające materiały muszą wytrzymać błyskawiczne przebieranie za sceną po tysiąc razy, w czasie krótszym niż mgnienie oka, bo tempo przedstawienia jest szalone. Armia garderobianych i krawców miota się, by przyszywać urwane ramiączka, przydeptane ogony, pogubione perły, domykać zacinające się zamki…

Szewc powołuje się na samego Napoleona

Ale największa tajemnica to buty! Jak tańczyć z furią kankana na obcasach, tak żeby nie połamać sobie nóg?! Od tego są właśnie specjalnie projektowane buty. Ich mistrzem jest szewc pan Clairvoy, który chwali się, że jego rodzina szyła buty już dla samego Napoleona.
– Na początku kankana tańczyło się w wysokich butach. Potem jednak, z obawy o nogi tancerek, pozwalano im wkładać niskie, płaskie, sznurowane baletki. Nasze buty są takie jak trzeba – wysokie, ale przede wszystkim bezpieczne. Obcasy muszą być bardzo mocne, szerokie, stabilne, góra buta delikatna, ale wzmocniona szwami. Cała sztuka w tym, by wzmocnienia nie były widoczne na wierzchu.

Powracają do Fin de siecle

By zrozumieć istotę Moulin Rouge trzeba poznać trochę historii.
Kabaret powstał w czasach Belle Epoque. Beztroska, żywiołowość, radośc życia – to słowa, które najlepiej określają tamten czas. Fin de siecle (koniec  XIX wieku), okres bez wojen, sprzyjał łamaniu kulturowych reguł. Rewolucja przemysłowa dawała wszystkim optymizm i nadzieję na lepsze życie. Klasa średnia z ochotą oddawała się zabawie, mieszając swoje tradycyjne rozrywki z witalnością i energią pospolitych, często frywolnych uciech. Robotnicy, artyści, klasa średnia, arystokraci spotykali się razem przy tych samych stolikach w kawiarnich i klubach. To czas dla poetów, malarzy, rysowników, którzy wykorzystywali i jeszcze bardziej nakręcali atmosferę kreatywności i powszechnego rozluźnienia moralnego. Nic dziwnego, że właśnie wtedy powstał tak szalony taniec jak kankan.

Tańczą kankana w pończochach i podwiązkach

Przed kankanem był kadryl, którego wymyślił w 1850 roku Celeste Mogador, tancerz z rewii Bal Mobille (potem stała się częścią Moulin Rouge). Osiem minut zapierającego dech w piersiach tańca do muzyki Offenbacha! Żywy rytm, gibkość i doza akrobacji dziewcząt w kuszących kostiumach wprost zawróciły w głowach paryżanom. Ale o dziwo to nie Francuz a Anglik, Charles Morton, nadał temu tańcu formę jaką znamy dziś. Nazwa kankan odnosi się do wyjątkowo hałaśliwego charakteru muzyki. Stonowani Brytyjczycy byli raczej zszokowani, ale we Francji otwartej na fanaberie: nowy taniec szybko zdobywał sobie popularność. Z czasem stał sie zformalizowanym tańcem wyłącznie dla kobiet, którego sedno stanowiły szpagaty i zadzieranie spódnic do góry. W Moulin Rouge wypracowano ostatecznie atrybuty kankana: czarne pończochy, podwiązki, falbanki, koronki, gorsety, a tancerki musiały mieć nie mniej niż 170 cm wzrostu.

Touluse-Lautrec unieśmiertelnia muzy na obrazach

Moulin Rouge leży u stóp Montmartre. To miejsce wtedy jak i dziś zapełniają setki malarzy, poetów, pisarzy, artystyczna cyganeria. Pod koniec XIX wieku wśród tych wszystkich oryginałów jeden wyróżniał się szczególnie. Henri de Toulouse-Lautrec kochał życie i kobiety nade wszystko. Kiedy miał 15 lat choroba odcięła go od sportowej aktywności i wyższych sfer do jakich przywykł w rodzinie, ale nie pozbawiła zachłanności na przyjemności życia. Został malarzem i jako stały bywalec Moulin Rouge poświęcił kabaretowi dokładnie 17 obrazów, z czego wiele stało się znane na całym świecie, potem także jako plakaty. Unieśmiertelnił ówczesną pop-gwiazdę kankana La Goulue, która stała się jego muzą. Toulouse-Lautrec był też smakoszem. Mówił, że kuchnia, układanie nowych przepisów, mieszanie smaków i kolorów to sztuka taka sama jak pisanie wierszy czy balet. Jeden z zestawów menu w kabarecie do dziś nosi imię Henriego de Toulouse-Lautreca. Z pewnością Touluse-Lautrec nie stałby się tym, kim się stał, bez Moulin Rouge, ale też Moulin Rouge wiele zawdzięcza malarzowi.

„Idź i prześpij się z tym gościem”

Po głośnym filmie z Nicole Kidman wokół Moulin Rouge zrobił się szum, często niesmaczny i niezdrowy. Franny Rabase, rzeczniczka kabaretu wyjaśniała:
– Myślę, że film jest świetny, wspaniała historia miłosna, zrobiony z przepychem. Prawdziwie oddał Moulin Rouge jako… budynek. Jednak poza murami, nie ma w nim nic z historii, nic z naszych tradycji. Moulin nie działa tak jak w filmie – Ja nie mówię do tancerki: „Idź i prześpij się z tym gościem, bo on zostawi u nas dużo kasy”. To bzdura! Amerykański reżyser i scenarzysta pomylili Moulin Rouge z pobliskim placem Pigalle, który owszem jest pełen rozrywek różnego pokroju, w tym małych knajpek ze striptizem, sex-shopami i domami publicznymi. Tancerki z Moulin Rouge owszem mówią o wymaganiach, samodyscyplinie, konsekwencji, ale nie terrorze!

Rezygnują z urodzenia dziecka

Tancerka Sophie z Miami opowiada w jednym z wywiadów:
– Czy dziewczyny muszą być wszystkie takiego samego wzrostu?
– Nie, to tylko tak wygląda. Dobierają nas w rzędach i ustawiają tak, żeby wywołać takie złudzenie.
– A co z wagą? Reżim? Wypominają każdy nowy gram w biodrach?
– No tak. Ważą i kontrolują codziennie. Kiedy wchodzisz do Moulin, wchodzisz ze swoim wyglądem. Tu sprzedajesz długie nogi, figurę, gibkość. W czasie kiedy tańczysz, nawet przez lata, nie możesz się zmienić, musisz być tak śliczna i świeża, i wiotka jak cię zatrudniali. Nie można utyć, ani schudnąć (stawiając na karierę musisz zrezygnować z urodzenia dziecka). Nawet nie można zmienić koloru włosów, wbić kolczyk w pępek.
– Czy to poświęcenie nie jest upokarzające? Czy znajdujesz jeszcze w sobie entuzjazm?
– Upokarzające? Nie! To prestiż i splendor, miliony tancerek z Francji, Anglii, Stanów Zjednoczonych, Rosji… marzących o karierze w Moulin Rouge mi zazdroszczą. Poza tym bardzo przyjemne dostawać wysokie gaże za taniec w kreacjach ze złota i piór. To bajka o Kopciuszku w Paryżu.
Pytasz o entuzjazm? No cóż, tańczę dzień w dzień, dwa przedstawienia co wieczór. Entuzjazm za każdym razem muszę w sobie wypracować, by nie popaść w rutynę. Wywołuje u siebie ten stan ekscytacji, namaszczenia przed wyjściem na scenę. Bez tego po prostu byłaby klapa!
I Adieu Paris!

Adres:
Moulin Rouge
82 boulevard de Clichy
75018 Paris – France
tel.0153098282

Moulin Rouge w liczbach

95 euro za bilet na show o godz. 19, 85 euro na godz.21
(pół litra szampana wliczone w cenę biletu, za dodatkową opłatą możliwa kolacja)
1000 m2 powierzchni sali
850 miejsc dla widzów
100 tancerzy
30 kolumn głośnikowych Meyer Sound
2 magnetofony Otari
126 projektorów świetlnych
8 ramp ze światłami
50 mikserów kolorów
6 czarnych reflektorów
6 szatniarzy
74 kelnerów i pomocników

Moulin Rouge z zewnątrzMoulin Rouge-rozpoczęcie spektaklu

Menu podczas show:
Do wyboru trzy zestawy:
Cancan, Touluse-Lautrec, Belle Epoque
przykładowe dania:
ślimaki w serze z ziołami
pieczone udka młodego królika
lekko solona gęś z musztardą
pieczeń jagnięca po prowansalsku
wołowe policzki i ogony w galarecie
lody truskawkowo-cytrynowe
słodki krem z kasztanów