Pamiętam jako dziecko, że na Przedzamczu sklepikarze sprzedawali papierosy z różowego plastiku z napisem: pamiątka z Malborka. Wówczas byłam silnie przekonana, że nazwa papierosów marki malboro (tak pisana) pochodzi od Malborka. I że ludzie na całym świecie paląc „Marlboro”, wiedzą o istnieniu mojego miasta. Tylko jedno się nie zgadzało. Dlaczego reklamuje je kowboj na koniu a nie Krzyżak?
Ale co dziwne i dzisiaj zdarza się korespondencja przesyłana do zamku z Europy i Stanów Zjednoczonych adresowana na „Marlboro Castle”!

Malbork – największy gotycki zamek-klasztor w Europie. Stoi dumny w majestacie na wysokim prawym brzegu Nogatu na Pomorzu Gdańskim od ponad siedmiuset lat! Budowany od 1274 do 1457 roku na potęgę Zakonu Krzyżackiego nadal imponuje przybyszom swoją mocą, rozległością i ogromem. Obszarowo jest sześciokrotnie większy od Wawelu. Składa się z trzech części. Zamek Wysoki był klasztorem. Zamek Średni pełnił funkcję rezydencjalno-administracyjną – tutaj ucztowano, ale i tu pracował mózg państwa. I gospodarcze Przedzamcze, w obrębie którego mieściły się spichlerze, stajnie, składy opału, warsztaty broni i zbrojownie, mieszkania dla służby. Malbork od wieków jak w soczewce skupiał setki spraw militarnych, gospodarczych, politycznych i religijnych. Wielokrotnie odbudowywany przez człowieka po wojnach, pożarach i powodziach, zamek leczył rany zadane przez historię. Chcąc pokazać swe zwycięstwo nad czasem i przemijaniem. A od prawie dwu stuleci przykuwa uwagę Europy jako wyjątkowej klasy zabytek.

Grudzień

Mówią o nim: największa kupa cegieł na północ od Alp. A ja ilekroć wracam skądś z daleka i wjeżdżam pociągiem na most kolejowy, i zza szyby majaczy zamek, mówię: nareszcie w domu!

Jest grudzień i zamek pokazuje najprawdziwszą z twarzy. Bez przyklejonych wokół kramów pamiątkarskich, błyszczących zbroi rycerzy samozwańców, bez jarmarków i fajerwerków. Nie pozuje do zdjęcia z wakacji. W lipcu można tu przebrać się za Krzyżaka, zakuć się w dyby, kat zetnie głowę na zawołanie. Można u mincerza wybić samemu monetę krzyżacką, kupić certyfikat bytności w Malborku z oryginalną pieczęcią.

Po sezonie czas na remont, na lifting. Taką twarz, bez kiczowatego makijażu, zamek ma tylko dla domowników. Stoi sam sobie: pusty, mokry, otulony mgłą. Głęboko oddycha. Architektura przypudrowana śnieżną szadzią jest bardziej widoczna, bo nie ma wokół liści. Okiennice trzaskają od wiatru. W surowych murach panuje temperatura kostnicy. W nozdrza uderza zapach stęchłego drewna. W uszach wielkie krakanie gawronów, które jak na konwencie obsiadły ogołocone drzewo.

Czakramy

Średniowieczny klasztor w murach przez wieki rozmodlonych albo naznaczonych krwią i śmiercią, ma w sobie jakąś moc. Niewyjaśnioną, zaklętą, wywołującą niepokój i dreszcz. Różnie to tłumaczą. Na przykład radiestetów i różdżkarzy przechodzą ciarki po plecach w miejscach krzyżówek cieków pod osiadającą ścianą zachodnią. A wróżki zamówione przed rokiem na komercyjną imprezę, siłą wciągano wejściem od strony zachodniej przez restaurację Piwniczka. Uparły się, że nie przekroczą progu Wieży Bramnej, wyczuwając siły nieczyste!

Z kolei malborżanin Jan Pająk na swojej new age’owej stronie internetowej pokazuje zdjęcia dysków kosmicznych. Próbując udowodnić lokalizację bazy UFO w podziemiach Malborka. A współcześni templariusze z Włoch rozpracowują tajemnicze kręgi solarne wypatrzone w wieży Gdanisko (potocznie zwanej wychodem albo potrzebnicą). Ot i histeria poetica!

Za mojego dzieciństwa w eterze krążyły niestworzone historie o sieci podziemnych tuneli, którymi były połączone krzyżackie zamki. Wspólnie z rodzeństwem w któreś wakacje uparliśmy się na amen, by odkopać łopatą zasypane podziemne przejście pod Nogatem. „Tunel taki, że czwórką koni można zawrócić!” – opowiadał nam o nim dziadek Feliks, na starość stróż zamkowy. O tym, że w średniowieczu nie znano zaprawy hydraulicznej wiążącej pod wodą, dziadek dopowiedział dopiero w kilka lat później.

Zdaniem muzealników w zamku są dwa czakramy. Jeden w kaplicy grzebalnej św.Anny (mocą zbliżony do wawelskiego uznanego za szósty na świecie). A drugi w ogrodzie wielkich mistrzów. W średniowieczu miejsca o białej, pozytywnej energii celowo wybierano na kościoły. Reszta zamku posiada wyłącznie czarną, negatywną energię. Podobno potrafi ona przez lata nadwerężać i pustoszyć wewnętrznie, ba nawet doprowadzić do agresji lub depresji – tych o słabej psychice. A silnych jeszcze bardziej wzmocnić i wzbogacić, upewnić w mądrości aż po arogancję.

Miejscowi nauczyli się żyć z anonimowymi prochami dawnych mistrzów rozpuszczonymi w tych murach i z ciałami w kryptach sześć metrów pod kaplicą grzebalną. Tylko raz coś dusiło za gardło naczelnika strażników Jana Wasilewicza, wyjątkowego służbistę. Ale kto stwierdzi, czy był to gwałtownik Konrad von Wallenrode z pianą na ustach? Wielki mistrz, który przed śmiercią zapadł na wściekliznę i według kronik zaczął zachowywać się jak pies? Czy był to może własny wyrzut sumienia?

Któż wie też, kto w 1950 roku zawiązał siedem supłów na fladze biało-czerwonej wywieszonej na kikucie najwyższej wieży Zamku Wysokiego. Kiedy Służby Bezpieczeństwa przyjechały aresztować wywrotowca, Jekaterina, Litwinka, dozorczyni noclegowni zamkowej, zeznawała szeptem jak przed konfesjonałem. Że supły zaciśnięte były tak mocno, jak mokre prześcieradło po praniu. I że musiał zrobić to ten sam, co koniom w galopie ogony wiąże.

Złoto na kamień

W okresie rozkwitu system obronny zamku tworzyły: poczwórny rząd murów (a każdy z nich o grubości półtora metra), nawodnione fosy, mosty zwodzone, ponad dwadzieścia umocnionych bram i tyleż samo wież, oprócz tego strzelnice u krawędzi dachów, wieżyczki i baszty. A dodatkowo rzeka Nogat.

Gigantyczna warownia nigdy nie została zdobyta. Przez żadne armie i oręża, choć próbowano wielokrotnie. Skuteczniejsze od zbrojnej stali okazało się miękkie z natury złoto. W 1457 roku zakon był niewypłacalny. Kazimierz Jagiellończyk korzystając z okazji wykupił zamek za ponad pół tony tego kruszcu od czeskich wojsk najemnych, którym Krzyżacy zalegali żołd. Nieruchomość wyceniono dokładnie na 190 tys. florenów węgierskich. Co dzisiaj równa się 665 kilogramom złota 23,5 karatowego. I tak złoto wymieniono na kamień. Dokładnie na dziesięć tysięcy ton kamienia.

Cztery żywioły

Na przestrzeni siedmiu wieków zamek opierał się nie tylko oblężeniom, ale i niesprzyjającemu klimatowi podmokłych Żuław Wiślanych i czterem żywiołom: rozmywany wodą, palony ogniem, rozdmuchiwany wiatrem, trzęsiony ziemią. Chcąc udowodnić wieczne trwanie.

Największy pożar wybuchł w 1644 roku, spłonęły wówczas wszystkie dachy Zamku Wysokiego. Tak radośnie załoga strzelała na wiwat! Zaś największa powódź nawiedziła Malbork w 1880 roku, kiedy wylał Nogat. Do tej pory jest wmurowana tablica pokazująca poziom wody. To około metr osiemdziesiąt, czyli „na wysokość chłopa”. Niszczycielskie są także silne wiatry zachodnie strącające dachówki. A jest co strącać, bo zamek przykrywa obecnie aż cztery i pół hektara dachów.

Geodeci i górnicy z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej śledzą ruchy gruntu całego wzgórza zamkowego. Mury obronne Zamku Wysokiego co roku przechylają się w stronę Nogatu o jeden-dwa milimetry. A fundamenty kruszeją.
Jednak najpoważniejszym zagrożeniem dla warowni są wody gruntowe. Podczas budowy Krzyżacy ze względu na podmokły, grząski teren, część kamiennych fundamentów Zamku Średniego posadowili na drewnianych rusztach. I takie rozwiązanie funkcjonowało przez sześćset lat. Dopóki na początku XX wieku – w wyniku regulacji Nogatu i obniżenia poziomu rzeki o dwa metry – nie odsłoniły się drewniane konstrukcje. Ruszta pod wpływem powietrza butwiały. A mury na labilnym gruncie zaczęły osiadać i pękać. Wyszła też na jaw krzyżacka fuszerka. Żerdzie były sosnowe, a nie jak być powinno – dębowe. Na szczęście uratowano najbardziej zagrożoną zachodnią ścianę z Wielkim Refrektarzem. Ale teraz jest nowy kłopot w gospodarstwie: wybrzusza się mur w suchej fosie.

Konserwatorzy mają także problem z pyleniem się cegieł. Zewnętrzna warstwa osypuje się. I jedyne co pozostaje, to zamiatać. Inna sprawa to drgania powodowane przez samoloty odrzutowe przekraczające barierę dźwięku. Z nieba huk! Na zarzuty muzeum, że mury pękają, polskie lotnictwo w oficjalnym liście odpowiedziało krótko. Po żołniersku: to nie my, to Rosjanie. Bowiem były to czasy obowiązywania Układu Warszawskiego.

Ci najbardziej przewrażliwieni spośród muzealników, w któryś grudniowy weekend rozgrzewając się piersiówką, liczyli pociągi towarowe przejeżdżające przez pobliski most kolejowy i po torach posadowionych na Przedzamczu. A sejsmolodzy zmierzyli drgania przenoszone przez zamarzniętą ziemię. Okazało się, że wpływ stukotu ważących tony wagonów na pękanie murów jest szczególnie niebezpieczny w mroźną zimę. Bowiem natężenie przenoszonych drgań jest większe, a zasięg dalszy.

Czytanie zamku

Póki co Malbork przeżył tysiące istnień, które można wymieniać jak w zaduszkowych wypominkach: pierwszego inwestora Konrada von Thierberga Starszego, rezydujących tu piętnastu wielkich mistrzów, między innymi Zygfryda von Feuchtwangena (przeniósł stolicę zakonu z Wenecji do Malborka), Ludera księcia brunszwickiego (wielkiego mecenasa sztuki), Wynricha von Kniprode (zapewnił szczytowy wzrost potęgi Państwa Krzyżackiego) i wreszcie Albrechta Hohenzollerna (zsekularyzował Prusy i złożył hołd przed polskim królem Zygmuntem Starym). Pochował również swoich odnowicieli: niemieckich i polskich konserwatorów Konrada Steinbrechta, Bernarda Schmida, Macieja Kilarskiego.

Mocny i twardy zamek niczym z żelaza, przyciągał jak magnes wielkich ludzi, możnych tego świata. Mury zapamiętały wizyty: hrabiego Derby (późniejszego króla Anglii Henryka IV), królów Kazimierza Wielkiego i Kazimierza Jagiellończyka, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego, astronoma Mikołaja Kopernika, cesarza Napoleona, cara Piotra Wielkiego, cesarzy z dynastii Hohenzollernów, a potem Paula Hindenburga, przywódców faszystowskich: Hitlera i Himmlera…
Ale nawet największy wódz czuł się mały, szczególnie, gdy patrzył na Zamek Wysoki z perspektywy fosy. Bo to różnica piętnastu pięter.

Ich wszystkich już nie ma. A zamek stoi. Ile kroków i śladów stóp pozostawionych na posadzce w Pałacu Wielkich Mistrzów? Ile dotyków i odcisków palców na bramach, wrotach i okiennicach? Ile linii papilarnych na posrebrzanych kielichach i pucharach w Wielkim Refrektarzu? Ile wosku ulanego ze świec w kościele Najświętszej Marii Panny? Ile plam krwi, które wsiąkły w cegłę, ile pokoleń i życiorysów?

Zamek się czyta. Czytasz go jak bardzo gęsty tekst kultury. Z liszajów, rys, pęknięć, tąpnięć murów. Cegły jak znaki semiologiczne. Melanż cegłówek od ciemnobrunatnych z naciekami wilgoci po rażąco czerwone w słońcu. Jeszcze tych gotyckich cegieł ze średniowiecznej budowy i przynajmniej z trzech odbudów i rekonstrukcji: romantycznej, scjentystycznej i tej po II wojnie światowej. Bo zamek aż trzy razy diametralnie zmieniał swój wygląd.

Malbork to ciągłe odkrywanie detali. Czytasz to samo po raz dziesiąty, a dowiadujesz się zupełnie czegoś nowego. W zależności od pory dnia, pory roku, pogody i okoliczności towarzyszących. Za pierwszym razem na dziedzińcu dostrzegam na studni oszronionego pelikana karmiącego własną krwią pisklęta. Potem długo siedzę tuż przed kościołem N.M.P w portalu Złotej Bramy – symbolu przejścia pomiędzy światami. Patrzę na Panny Mądre i Głupie. Mądre w rytmie światła unoszą w dłoniach płonące kaganki. Głupie zapomniały o oliwie, są nieprzygotowane na przyjście Pana, więc nikną w ciemnościach.

Innym razem zachwycam się bezsensownie wyrwanym z okna kadrem, przypadkowym zygzakiem murów obronnych. Podziwiam w monochromii zimy koronkę śnieżną na kutej w metalu kracie. Ściskam w rękach dwa kawałki najstarszej średniowiecznej dachówki, zwanej mnich-mniszka. Próbuję dopasować je tak, by zachodziły na siebie. Mniszka leżała na dole a mnich na niej. Udało się. Hm, głowy braciszków zaprzątały grzeszne myśli. Dalej penetruję zakazane strychy pełne latającego pierza i „wypluwek” (resztek nornic zjedzonych przez pustułki).
Kiedy zaś podczas kręcenia filmu „Wiedźmin” dziedziniec wypełnił się końmi i tupotem kopyt, nagle w intensywnym końskim zapachu zrozumiałam, że tak naprawdę, to my nic nie wiemy o aurze zapachowej zamku. Przecież w średniowieczu rycerze nie pachnieli Versace i rzadziej zmywali pot. A w pomieszczeniach, gdzie składowano jadło i trunki żerowały szczury. A jak szczury to i koty. I jeszcze fekalia z Gdaniska. I dymy pochodni, i kadzideł.

Lokatorzy

Obecnie malborski zamek zajmuje 21 hektarów powierzchni zabudowań, czyli tyle, ile przeciętnej wielkości miasto w średniowieczu. Ale w pierwszej połowie XV wieku siedziba zakonu wraz ze stawem obejmowała jeszcze więcej, bo bez mała 30 hektarów. Mariusz Mierzwiński, dyrektor muzeum potrzebował 8 lat chodzenia (ze spędzonych tu 27), by być w zamku w każdym zakamarku.
Skoro jest to największa góra cegieł w Europie, czy ktoś wreszcie je policzył? – naciskam na przewodników, którzy przecież uwielbiają daty i liczby, na prawo i lewo. No to inaczej: ile domków jednorodzinnych zbudowano by z zamku? Żaden z nich nie zdołał jeszcze doliczyć do końca…

Natomiast obliczona kubatura budynków tu zlokalizowanych przekracza ćwierć miliona metrów sześciennych. W takim razie jak ogrzać zimą taki kolos? Rocznie muzeum wydaje ponad 500 tys. zł na energię, w tym mieści się opłata za ogrzewanie elektryczne. Zaś w średniowieczu z dobrym rezultatem stosowano o wiele wydajniejszy system centralnego ogrzewania. Oparty na starożytnym hypocaustum wykorzystywanym w rzymskich łaźniach. W piwnicy stało dziesięć dwukomorowych pieców. W dolnej komorze w sumie spalono drewno z całego lasu ryjewskiego i puszczy Pomorza Wschodniego. By rozgrzewać do czerwoności wielkie polne głazy leżące w górnej komorze. Następnie ogień gaszono, a kamienie – poprzez system kanałów i otwory w posadzce – oddawały gorące powietrze wyżej i dalej. Przy dwunastopniowym mrozie na zewnątrz osiągano w salach piętnaście stopni ciepła.

Terytorium zamku zostało podzielone na sektory pomiędzy lokatorów, gdzie jeden drugiemu nauczył się nie wchodzić w drogę. Od najniższych kondygnacji zaczynając: w piwnicach hibernuje dwieście nietoperzy w pięciu gatunkach, parter zajmuje dyrekcja i pracownicy administracyjni w biurach, piętro – kustosze muzeum, strychy i dachy – drapieżne pustułki, ganki obronne – sowy. Z dziedzińca relegowano koty ze względu na wiewiórki, które ułożyły sobie legowiska w 150-letnim bluszczu. W ogrodzie wielkich mistrzów są hodowane króliki. W Baszcie Podstarościego rezydują przewodnicy, nie opodal w Karwanie w bibliotece harcują myszy, w Baszcie Maślanej gnieżdżą się kaczki. A złe psy warują w strażnicy. Tylko jednodniowi turyści są intruzami, bezwiednie naruszają ustalony porządek zaglądając wszędzie bez pardonu.

Jak w imieniu róży

Zamek skrywa niejedną mroczną tajemnicę jak w „Imieniu Róży” Umberto Eco. Z czarnym językiem ofiary od trucizny i z zaszyfrowanym rozwiązaniem zbrodni.
Wielki mistrz Werner von Orseln, podczas swoich rządów od 1324 roku, miał na sumieniu kilka głośnych mordów. Spalił zamek Skirstymoń nad Niemnem wraz z zaproszonymi doń w gościnę notablami. Innym razem zwrócił się do decydentów litewskich, aby zawrzeć rozejm, by w trakcie uczty podstępnie wszystkich otruć.

Ale los zatoczył śmiertelne koło. Był 18 listopad 1330 roku. Do malborskiego zamku przybył brat zakonny Jan von Endorf. Złamał regułę zakonu, bo bez pozwolenia swojego zwierzchnika opuścił konwent w Kłajpedzie. Zakonnik poprosił wielkiego mistrza o darowanie winy. Jednak ten nie dość, że polecił mu wracać i odbyć pokutę, to jeszcze zakazał mu uczestnictwa w wyprawie wojennej. Oznajmiając, że nie ma dla niego konia.

Endorf w desperacji udał się na targ i kupił „reiszmesser” (nóż do dużych ryb). Stwierdził, że włoży ten nóż „w najszlachetniejszą pochwę w Prusach”. Czarnej, burzowej nocy, kiedy mistrz von Orseln wychodził z kościoła po nieszporach, Endorf zadał mu dwa ciosy w pierś. I rzucił się do ucieczki. Jednak służący dopadli go i skrępowali. Krzyżacy próbowali zatuszować całą sprawę. Tłumacząc zabójstwo chorobą psychiczną zakonnika.

Niedawno widziałam jak dr Janusz Trupinda, pracownik naukowy z muzeum, biegał po zamku w habicie ze stoperem w ręku. Mierząc czas ucieczki brata Endorfa z dwóch różnych punktów. Trupinda przeprowadził żmudne śledztwo niczym Sherlock Holmes. I zanegował dotychczasowe miejsce zbrodni – wąskie gardło Złotej Bramy przy głównym kościele zamkowym N.M.P. Udowadniając, że do tragedii musiało dojść na uboczu – w prywatnej kaplicy pod wezwaniem św. Katarzyny w Pałacu Wielkich Mistrzów – bez teatralnej oprawy.

Los podzielił sprawiedliwie. Malbork był mniej więcej tyle samo lat polski, co niemiecki.
Kiedy przed jedenastu laty współczesny wielki mistrz zakonu, Arnold Othmar Wieland, przybył po raz pierwszy do Malborka, na Pomorzu zawrzało jak w garncu. Wokół wizyty wywołano szum medialny. Przyjechał po 536 latach! Czy chce odzyskać zamek, by przenieść stolicę? Czy Krzyżacy wrócą na Pomorze?

Na widok jowialnego, niskiego (metr pięćdziesiąt wzrostu), trochę wystraszonego księdza, kroczącego skromnie po zamkowym bruku, gapie nie kryli rozczarowania. Gdzie potężna postura, gdzie broda, gdzie surowość na twarzy? Wystąpił w czarnej sutannie, a nie w stalowej zbroi i w białym płaszczu z czarnym krzyżem. Dlaczego nie wjechał przez główną bramę na koniu?
Arnold Othmar Wieland nie krył zdziwienia wokół tego wielkiego poruszenia jego osobą. Okazał się nawet niezbyt mocny w średniowiecznej historii swojej korporacji. Chyba że zakon się jej wstydzi.
Najpewniej dlatego, po tym incydencie, następny w kadencji wielki mistrz, z kolei sześćdziesiąty piąty, Bruno Platter przyjechał z Wiednia autokarem incognito.

Średniowieczne biuro podróży

W średniowieczu inaczej bywało. Zamek pełnił rolę klasztoru, ale często trudno było tu o kontemplację i ascezę. Wielki mistrz nosił się w jedwabiach jak książę, na wzór innych dworów miał własną orkiestrę. Przed braćmi zakonnymi tańczyły bose panny, były też pląsy niedźwiedzi, trefnisie i linoskoczkowie. W piwnicach dziewiętnaście gatunków wina (najwięcej reńskiego), dwanaście gatunków piwa (bydgoskie, elbląskie). Trzeba przyznać, że wszystkie te zachcianki dalekie były umartwieniom duchowym.

Wznoszono toasty: za piękne wojny, za radosne wyprawy! Bo jak się okazuje zakon ściśle realizując własną politykę, działał jak dobrze prosperujące biuro podróży. Organizował wyprawy krzyżowe na podbój Prus, Litwy i Żmudzi. Z możliwością zdobycia łupów i pasa rycerskiego. I uwaga: zapolowania na prawdziwego poganina! Wyreżyserowane biesiady i turnieje miały olśnić przepychem oczy posłów i rycerzy krucjatowych. Zaś drogie prezenty zjednać protektorat możnych z Europy Zachodniej. W tym czasie Silberkammer – skarbiec Krzyżaków – był pełen złota i srebra. Bo choć jednym z trzech ślubów składanych przez braci było ubóstwo indywidualne, to w żaden sposób nie kłóciło się ono z bogactwem zakonu.

Podobno też wielcy mistrzowie byli łakomi na słodycze. Szczególnie Ulrich von Jungingen i jego brat Konrad sprowadzali wielkie ilości cukierków anyżkowych. Jednak ich ilość jest na tyle absurdalna, a koszty bajońskie, by móc podejrzewać, że skarbnicy fałszowali rachunki w malborskich księgach. I pewnie za „anyżki” Krzyżacy finansowali szpiegów, przewroty stanu, a może i burdele?

Madonna i Niemcy

Za starą Pawlakową z „Samych Swoich” można powiedzieć: zamek przeżył kilkanaście wojen, w tym dwie światowe. Rzadko który turysta depczący po dziedzińcu ma świadomość, ilu niepochowanych niemieckich żołnierzy spoczywa właśnie pod jego stopami.
W styczniu 1945 roku Malbork został ogłoszony przez faszystów „Festung” (twierdzą). Unteroffizier Richard Weiser z Hamburga, niemiecki żołnierz broniący zamku przed Armią Czerwoną, wspomina jak dwa miesiące stawiali opór w makabrycznych warunkach. Zamek został straszliwe okaleczony, bo zniszczony w pięćdziesięciu procentach. Od ostrzału sowieckich czołgów i dział ciężkiego kalibru. Ale nawet jako ruina hipnotyzował, wywoływał ducha dawnej wielkości.
– A my w chwilach wolnych od ataku artylerii oglądaliśmy w kółko ten sam film – opowiada Richard Weiser. – I nie była to kronika frontowa. Cała Grupa Bojowa Marienburg oglądała film o miłości. W piwnicach odkryliśmy 75 tys. butelek alkoholu! Brakowało wody, nie chciało się nam topić śniegu. Więc kąpaliśmy się w kotłach w tym spirytusie.

Bardziej sentymentalne obrazy zachował w pamięci Helmut Hinz, niemiecki malborżanin. Został wygnany z Marienburga jako dwudziestolatek, a powrócił „nach Heimat” – do Malborka z okolic Essen w 1995 roku jako stary wdowiec. I ożenił się z Polką, Teresą Bielską, która mieszkała w „jego” byłym rodzinnym domu z dwuspadowym dachem przy ul. Akademickiej (dawnej Finkelweg) w dzielnicy Piaski (kiedyś Sandhof).

Z zamkiem Hinz ma dwa podstawowe skojarzenia. Pierwsze to: w Wielkim Refrektarzu 20 kwietnia w urodziny Hitlera składał jako dwunastoletni chłopiec przysięgę w Hitlerjugend. A drugie to oczywiście piękna Madonna. Do końca wojny we wschodnim skrzydle znajdowała się Madonna z Dzieciątkiem Jezus na zewnątrz kościoła N.M.P w niszy prezbiterium.
– A jak ta Madonna o wschodzie słońca błyszczała! – tak mówi prawie każdy z czterdziestu niemieckich turystów siedzących w autokarze.

Ośmiometrowy posąg Madonny z XIV wieku (pokryty specjalną wenecką, kolorową, błyszczącą w słońcu mozaiką) był archaiczną „twarzą” Malborka. Miała ona odstraszać wrogów. Była personifikacją siły zakonu jak pierścień herbowy, jak sztandar na polu bitwy. Podobno podczas oblężenia Malborka po bitwie pod Grunwaldem pewien kanonier próbował ją zburzyć i oślepł. Pewnie dlatego w styczniu 1945 roku pierwsze co w zamku Rosjanie roztrzaskali w drobny mak, to była właśnie Madonna. Mozaika zmieściła się w kilku woreczkach, które teraz leżą w piwnicy win pod Pałacem Wielkich Mistrzów. Dopóki figura Madonny nie wróci na swoje miejsce, dla niemieckich malborżan zamek wciąż będzie znajdować się w stanie wojennym. Bo jak Marienburg Castrum, który wziął nazwę od imienia patronki zakonu – Marii, może obejść się bez jej opieki?

Malbork wokół zamku

Czy prawdziwsze jest stwierdzenie: zamek w Malborku, czy: Malbork wokół zamku. Miasto Malbork powstało dzięki zamkowi w 1286 roku, czyli w dwanaście lat po rozpoczęciu budowy warowni.
A więc Malbork wokół zamku. I tak jest do dzisiaj. Zamek daje ludziom chleb. Na 40 tys. mieszkańców jest aż 32 procent bezrobotnych. Obecnie muzeum to największy pracodawca. Zatrudnia 300 przewodników, 150 pracowników etatowych (w tym 33 strażników), blisko setkę budowlańców do konserwacji zabytków, 50 osób obsługi hotelu, 40 w punktach pamiątkarskich i gastronomicznych, 30 sezonowych etc.

Zamek jest siatką na motyle. Właśnie tu mieszkańcy Malborka mieli okazję spotkać Johna Malkovicha i Volkera Schloendorfa (kręcących film „Król olch”). Sophię Loren wysiadającą w czerwonej sukni z Lincolna, reklamującą malborskie makarony „Malmy” – trzyjajeczne, aldente! Jana Nowaka Jeziorańskiego przejazdem.
Zamek to okno na świat. Dzięki niemu Malbork nie jest zapyziałym, dusznym miasteczkiem.

Jednak miasto ma coś, czego się wstydzi. A nie może ukryć, jak panna, która nie dobrała pantofli do sukni. Każdy kto fotografuje przepiękną panoramę ceglanego zamku z lewego brzegu Nogatu od strony Kałdowa, stara się, by w kadr nie weszło stojące obok betonowe osiedle XX-lecia PRL. Pełen socrealizm stanął w miejscu zniszczonej pod koniec wojny wyjątkowo ładnej Starówki – Wysokich i Niskich Podcieni – najdłuższego zespołu domów podcieniowych na Pomorzu.
A może szczęście w nieszczęściu Malborka polegało na tym, że wyrosły tam tylko czteropiętrowe bloki a nie dziesięciopiętrowe. Ale ilekroć spaceruję tamtędy z psem, w desperacji kombinuję na przemian: wyciąć z krajobrazu nożyczkami tę szkaradę, albo: pomalować bloki na kolor ceglastoczerwony.

Krzyżaczka

Krzyżaczka. Tak wołali za mną w dzieciństwie na koloniach i obozach. Krzyżaczka. Żartowali na studiach wskazując na moje czarne buty z ostrym czubem i metalową broszą. Nie obrażałam się wcale. Bo myśmy w Malborku nie nienawidzili Krzyżaków, a może nawet trochę ich kochali? I stawało się nieważne, że przeciętny brat zakonny był analfabetą, i uczył się „Ojcze nasz” po niemiecku przez pół roku! Myśmy kochali Krzyżaków za fajne płaszcze z krzyżem i miecze, no i za zamek, i historię, którą przynosił ze sobą. Od kiedy powstał, aż do teraz, prowokował zdarzenia wokół siebie. Jak magiczne oko cyklonu – w centrum niezmienne, a dookoła razi wszystkich.
A i tak tym potężnym i silnym Krzyżakom daliśmy pod Grunwaldem łupnia! I w centrum miasta mamy strumień Jurand, restaurację Zbyszko, a nasze sklepy noszą nazwy Zawisza i Jagiełło, a nie Urlich von Jungingen!

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler

 

Informacja

W 1997 roku zamek w Malborku wpisano na światową listę dziedzictwa kulturowego i naturalnego UNESCO.
Rocznie przybywa tu pół miliona turystów (dla porównania w lipcu muzeum sprzedaje 120 tys. biletów, a w grudniu tylko 2 tysiące).
Choć ani cegieł, ani dachówek, z których jest zbudowana warownia, nigdy nie policzono, to na użytek turystów przewodnicy ustalili jedną wersję odpowiedzi. Ponoć cegieł jest 16 mln a dachówek 2 mln.
Na 30 hektarach zamkowej powierzchni żyło 40-50 Krzyżaków i cztery razy tyle obsługi (braci służebnych, najemnych żołnierzy, rzemieślników) oraz rycerzy krucjatowych, czyli razem około 250 mieszkańców.
Według legendy na podbój pogańskich Prus w 1230 roku przybyło najpierw 3, a wkrótce potem następnych 7 rycerzy krzyżowych.
Zgodnie z regułą konwent zakonu powinien składać się z dwunastu braci Krzyżaków i komtura jako trzynastego (na wzór dwunastu apostołów i Chrystusa).


Wspaniałe, majestatyczne zabytki i dumna 1000-letnia historia Gdańsk nie ma jednej twarzy.

Dla podróżników zagłębiających się w jego uliczki i zakamarki jest on miastem kościołów, ale też dzwonów carillonów, zegarów, Wenecją Północy. To także miasto hanzeatyckie – ponieważ właśnie Hanza odcisnęła największe piętno na jego wizerunku.

Spacerując między zabytkami „bałtyckiego” gotyku, złotego renesansu, niderlandzkiego manieryzmu i podziwiając dzieła tutejszych artystów i budowniczych – Antoniego van Obberghena, klanu van den Blocków:
Wilhelma i jego synów Abrahama, Izaaka i Jakuba; Hansa Kramera; Andreasa Schlutera – postrzegamy Gdańsk Anno Domini 2007 jako wielki muzealny eksponat.
Najbardziej znaną ikoną Gdańska są zabytki Głównego i Starego Miasta. Choć w marcu 1945 r. zniszczone przez Rosjan w 80 proc., zostały odbudowane. Są jak celebrities, z którymi każdy turysta chce sobie zrobić zdjęcie – bo najpiękniejsze, bo największe, najbogatsze.

Okno na Świat i Rzeczypospolitej

Spacer po Gdańsku zawsze zaczynasz albo kończysz na Mariackiej. Trudno inaczej. Ta ulica oddaje jego genius loci. Jest urokliwa, pełna smaku. Jak Złota Uliczka w Pradze. Na Mariackiej poczujesz, jaki Gdańsk był kiedyś, bo przywrócono na niej kształt kilkudziesięciu przedproży. Z balustradami i z rzygaczami – ozdobnymi wylewami rynien o przeraźliwych paszczach. Jeszcze w połowie zeszłego stulecia w Gdańsku przedproży było 600, teraz jest 120. Część zniszczono podczas wojny, niektóre wywieziono za granicę, np. przedproże z Neptunem z domu Gabriela Fahrenheita trafiło do Norymbergi. Były zewnętrznym dowodem zamożności patrycjuszy, ale i ich bogobojności. Często zdobiły je reliefy o tematyce religijnej, w myśl zasady: „bez Boga ani do proga”. Przedproża najbajeczniej wyglądają w czapach śniegu.
Kilka kroków po kocich łbach ulicy Plebania i wchodzę do Kościoła Mariackiego – największej ceglanej świątyni w Europie, wznoszonej przez 159 lat.
W przeszłości potocznie nazywany był Grubą Marychą. Gruba wieża bazyliki dominowała w krajobrazie i od strony Żuław, i od strony Kaszub, kontrastując ze szczupłą wieżą Ratusza Głównego. Kościół Mariacki ma 104 m długości, 41 m szerokości w korpusie i 66 w transepcie. Wieża wznosi się na 78 m, a powierzchnia ma prawie pół hektara. Przy odbudowie po zniszczeniach ostatniej wojny trzeba było położyć prawie hektar dachówek. Licząc po cztery osoby na m2, po odjęciu filarów i grubości murów, do kościoła mogłoby się wcisnąć nawet 18 tysięcy wiernych. Wewnątrz uwagę zwraca niezwykły 14-metrowy zegar astronomiczny z 1470 r.
W czasach, gdy powstał, był największym zegarem świata, ale i dziś niewiele stracił, bo jest drugi pod względem wielkości. Na zegarze można było odczytać położenie Słońca i Księżyca, ruch planet, daty świąt. A ruchome figury odgrywały teatr.
Teraz przemieszczam się na Długi Targ. Nieważne, w której kafejce zdecydujesz się tam wypić kawę – z każdej ogarniesz to, co najważniejsze: ratusz, Dwór Artusa, Złotą Kamieniczkę, fontannę Neptuna. Zaczynam od karmienia gołębi, bo  tutaj jest ich najwięcej. Potem kieruję się naprzeciwko: do Maraski, delikatesów z najlepszymi czekoladkami w Gdańsku. Znam dystyngowane przedwojenne panie, które do Maraski specjalnie przyjeżdżają tramwajem.
W XVII wieku Gdańsk był największym i najbogatszym portem nadbałtyckim, a Ratusz manifestował jego potęgę, której symbolem miała być wysoka wieża ze wspaniałym hełmem. W środku koniecznie trzeba zobaczyć Salę Czerwoną, wzorowaną na salach Pałacu Dożów w Wenecji. Bogactwo i przepych malowideł i dekoracji manieryzmu niderlandzkiego pozwala zaliczyć Salę Czerwoną do najpiękniejszych w Europie. Z kolei w wieży ratusza kilkusetletnie melodie wygrywa carillon, jeden z dwóch w Polsce. (Drugi znajdował się w kościele św. Katarzyny, od maja po pożarze jego dachu jest nieczynny).
Dwór Artusa kokietuje turystów często zmienianym makijażem. Jego wnętrze wciąż pięknieje. Naszpikowane detalami, jest odrestaurowywane od 50 lat. Chciałabym mieć choć jeden kafel z majestatycznego 10-metrowego pieca. Dwór zbudowało Bractwo św. Jerzego w 1350 roku. Łączono je z legendarnym królem Arturem i rycerzami Okrągłego Stołu – by przy nim zasiąść, należało być tym wybranym. Z dworem związane są tradycje bractw rycerskich, a potem mieszczańskich, które do dzisiaj działają w Polsce i w Niemczech.

Obok stoi Złota Kamieniczka, powszechnie uważana za najpiękniejszą w mieście. Niestety, podczas jej renowacji w wyniku błędnych badań usunięto dużą część złoceń z płaskorzeźb. Każdy, kto spojrzy w górę, zobaczy m.in. trzymetrowe posągi. To cnoty kardynalne: Roztropność, Sprawiedliwość, Męstwo i Umiarkowanie. Nie tak dawno na łamach pomorskiej prasy dyskutowano o płci Sprawiedliwości. Stoi z mieczem w prawej i wagą w lewej dłoni. I wykazuje cechy męskie – ma wąsy, brodę. No i brakuje jej piersi. Czy to konserwatorski żart? Nie. Sprawiedliwość ma po prostu rysy inwestora – burmistrza Jana Speymanna.
W pobliżu w pierwszej połowie XVII w. postawiono Fontannę Neptuna, manifestującą więę Gdańska z morzem. Miejsce to odwiedza się za przykładem dawnych marynarzy, którzy szli podziękować za szczęśliwy powrót do domu. Wycieczki szkolne pstrykają fotki. A gimnazjaliści za wzmianką z przewodnika, żeby tu wrócić, próbują pocałować Neptuna w… (wcale nie w policzek).
Gdańsk to miasto bram. Uliczne i wodne; szerokie i ciasne. Podobno kiedyś było ich ponad 40. Do czasów obecnych zachowało się 12. Wymieńmy tylko trzy na Trakcie Królewskim, wszystkie niezwykłe: Bramę Wyżynną, Złotą i Zieloną.
Renesansowa Brama Wyżynna otwiera Trakt Królewski, tędy przybywały poselstwa i orszaki królów. Jej twórca, Wilhelm van den Block, pewnie byłby dziś sfrustrowany, na ogół jest zasłonięta reklamami. Choć niedawno została odrestaurowana, to trzeba jeszcze przywrócić polichromię, bo herby były kiedyś kolorowe.
Humorystyczna interpretacja fragmentu łacińskiej sentencji na jej fasadzie: rum omnium fundamenta – rum podstawą wszystkiego – to jeden ze sztandarowych dowcipów przewodników. (Wyrwane z całości: Justitia et pietas duo sunt regno/rum omnium fundamenta – Sprawiedliwość i miłosierdzie są dwiema podstawami każdego królestwa).
Z kolei Złota Brama ma coś z olśnienia architekturą słonecznej Italii, sfinansował ją po podróży burmistrz Bartłomiej Schachmann, a zaprojektował nie kto  inny, jak Abraham van den Block. A Zielonej Bramie śniło się królestwo. Choć planowana na rezydencję królewską, monarchowie się w niej nie zatrzymywali – woleli gościnę u patrycjuszy. Wzniesiono ją z holenderskich cegiełek wykorzystywanych jako balast na statkach przypływających po polskie zboże.
Przechodzę pod Zieloną Bramą, skręcam w lewo na Długie Pobrzeże, do statków i mariny. A potem szukam Żurawia, napędzanego niegdyś ciężarem robotników chodzących w kołach wewnętrznych. Poczciwy Żuraw, jeden z najpotężniejszych w średniowieczu dźwigów portowych, funkcjonował od XIV prawie do połowy XX w. Jest jak dziadek garbaty od dźwigania worków, bo większość swoich dni przeżył „plecami”, w rytmie załadunku i rozładunku statków. Wreszcie ma fajrant.
Gdańszczanie tysiąclecia
Jan Heweliusz, astronom i piwowar, wybrany został gdańszczaninem tysiąclecia w plebiscycie czytelników dwumiesięcznika „30 Dni”. Drugie miejsce zajął Lech Wałęsa, a trzecie pisarz i noblista Günter Grass. W pierwszej dziesiątce znaleźli się także: bł. ksiądz Franciszek Rogaczewski – działacz Polonii w Wolnym Mieście, stracony w Stutthofie, św. Wojciech – biskup praski, Daniel Gabriel Fahrenheit, Artur Schopenhauer, Donald Tusk – lider PO oraz arcybiskup Tadeusz Gocłowski.

Jantarowe osobliwości

Muzeum Bursztynu mieści się w średniowiecznej Katowni na Targu Węglowym. Do tej pory posępna budowla odpychała turystów stosikiem czaszek i piszczeli w celi śmierci, a teraz przyciąga ciepłym w dotyku bursztynem, „płonącym kamieniem” – takie bowiem jest znaczenie słowa „Brennenstein”.
Są tu piękne, naturalnie kolorowe, przezroczyste i białe bryły bursztynu. Nawet kilogramowe. Z inkluzjami – zatopionymi w żywicy owadami, fragmentami roślin, a nawet jaszczurką. Zachwycają witraże i szkatuły starogdańskie, wielkie szachy z figurami, jajo z mlecznego bursztynu o średnicy 11,5 cm (największe na świecie).
Ale jantaru można szukać jeszcze w kościele św. Brygidy, gdzie budowany jest ogromny ołtarz. Na razie powstała Madonna – kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, w sukience bursztynowej, a u jej stóp orzeł. Zużyto na to 140 kg surowca – daru bursztynników. Na chóry anielskie zabrakło już funduszy.
W zamierzeniach twórców ołtarz w św. Brygidzie ma być największą realizacją architektoniczną z bursztynu (ok. 120 m2 powierzchni i 12 m wysokości). Ma przyćmić  Bursztynową Komnatę w Carskim Siole (78 m2 powierzchni i 4,20 m wysokości).

Gdańscy wizjonerzy, by zrealizować swoje szalone marzenie, potrzebują 8 ton surowca, który po oszlifowaniu da 2,5 tony bursztynu nadającego się do budowy.
Dym z kadzideł w kościele zawdzięcza swą woń głównie okruchom bursztynu i ma ułatwiać kontakt z Najwyższym. Oby tak było i w przypadku tego ołtarza.

Jarmark i euforia

Hanzeatycki Gdańsk handel ma we krwi.

Raz w roku Gdańsk wpada w euforię. Tłumy przelewają się jego ulicami, depcząc sobie po piętach wzdłuż ciasno porozstawianych stoisk. Ten handlowy spektakl zwany Jarmarkiem św. Dominika rozgrywa się od końca lipca do połowy sierpnia. Znajdziecie tu wszystko: przy bursztynach i muszelkach – horoskopy, oscypki przy kowalstwie artystycznym, chleb ze smalcem przy kapeluszach od modystek. Dymy z grillów, zapachy pieczonej kiełbasy i ryb mieszają się z wonią lawendy, indyjskich kadzidełek i podrabianych perfum. Muzycznym tłem dla wszechobecnego harmidru są melodie z charakterystycznym trzaskiem. Słychać Fogga i „Pierwszy siwy włos…” ze starych płyt winylowych. Nostalgię przecina brzęk jak z rycerskie-go turnieju: przekładanego żelastwa, mosiężnych świeczników, żeliwnych kratek do kominków, sztućców od kompletu. Jarmark przypomina starą szafę Gdańska. Kolekcjonerzy i szperacze polują na unikaty pośród monet, starych pocztówek, pieczęci, militariów, płyt analogowych, komiksów. Wykończeni przysiadają na przedwojennej kanapie. Jest gwarnie i kolorowo. W gablotach znaczki pocztowe, nad głowami żółto-białe pasiaste antresole, a w chmurach kolorowe gdańskie kamienice.
Po wodach Motławy dominikanie pływają kogą, a piraci w galeonach. Po ulicach przechadzają się postaci w historycznych strojach z dell’artowskiej komedii, szczudlarze, mimowie, biegają klikoni (krzykacze miejscy), wszyscy zachęcając do zabawy. W ciągu dnia w tym kotle wszystko się miesza. A wieczorem impreza przenosi się na Targ Rybny, bo po drugiej stronie Motławy, na Ołowiance, na specjalnej scenie odbywają się koncerty gospel, jazzowe, rockowe. Woda niesie basy, między murami grzmią decybele. Strzelają fajerwerki, błyski w lustrze Motławy i w oknach kamienic, piski i okrzyki publiczności. Nic dziwnego, że mieszkańcy Starego i Głównego Miasta zasypiają przez towarzyskiego „Dominika” dopiero nad ranem.
Tradycje jarmarku sięgają 1260 roku, kiedy to papież Aleksander IV przyznał dominikanom w specjalnej bulli przywilej odpustowy na 4 sierpnia, dzień św. Dominika.
„Dominik” rozpoczynał się zawsze w samo południe biciem dzwonów ze wszystkich gdańskich kościołów. I tak jest do dziś.

W jednym z najstarszych zachowanych opisów jarmarku, z XVI wieku, czytamy o 400 zamorskich statkach załadowanych: winem, oliwą, jedwabiem, przyprawami, cytrusami, suknem. Te produkty przywieziono do Gdańska, by wymienić je na zboże, len, drewno do budowy okrętów, miód i wosk.
Starzy gdańszczanie pamiętają z jarmarku przedwojennego, jak plac przy Moście Siennickim iskrzył od fajerwerków, był „Rummel” – karuzela i beczki śmiechu, popisy motocyklistów na ścianach śmierci.
Na Jarmarku Dominikańskim od wieków były rywalizacje trup teatrów elżbietańskiego i szekspirowskiego, grup tanecznych, solistów i wirtuozów z różnych krajów. On miał w sobie coś z rytuału, jak karnawał z Rio.

Pamiątki poza Dominikiem

Typowego „babskiego” chodzenia po butikach można zażyć w zbudowanym przez Krzyżaków Wielkim Młynie. Wewnątrz widzimy wielkie koła młyńskie, kiedyś napędzane przez wodę z Raduni, i średniowieczne żarna. W Danzige Bowke na Długim Pobrzeżu przy Żurawiu kupują pamiątki gdańszczanie przyjeżdżający do utraconej krainy dzieciństwa. Jest tu wszystko: mydło, szydło i powidło, od przewodników i map Gdańska po muszle i rzeczy marynistyczne. Wzdłuż Długiego Pobrzeża królują galerie jubilerskie, w których można kupić precjoza z bursztynu – artystyczną biżuterię, szkatuły, rzeźby i statuetki. Niemieccy turyści szukają tu bursztynowej nalewki na reumatyzm. Z kolei na Długim Targu rywalizują ze sobą grafiki, landschafty, blikiery na ścianę. I portreciści. Oryginalnym pomysłem na prezent jest np. porcelana z fabryki „Lubiana” z Łubiany na Kaszubach, oprócz wzorów Pierre’a Cardina, są też kaszubskie.

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler