Gdańsk od złota kapał

, Autor: Olga Debicka

Wspaniałe, majestatyczne zabytki i dumna 1000-letnia historia Gdańsk nie ma jednej twarzy.

Dla podróżników zagłębiających się w jego uliczki i zakamarki jest on miastem kościołów, ale też dzwonów carillonów, zegarów, Wenecją Północy. To także miasto hanzeatyckie – ponieważ właśnie Hanza odcisnęła największe piętno na jego wizerunku.

Spacerując między zabytkami „bałtyckiego” gotyku, złotego renesansu, niderlandzkiego manieryzmu i podziwiając dzieła tutejszych artystów i budowniczych – Antoniego van Obberghena, klanu van den Blocków:
Wilhelma i jego synów Abrahama, Izaaka i Jakuba; Hansa Kramera; Andreasa Schlutera – postrzegamy Gdańsk Anno Domini 2007 jako wielki muzealny eksponat.
Najbardziej znaną ikoną Gdańska są zabytki Głównego i Starego Miasta. Choć w marcu 1945 r. zniszczone przez Rosjan w 80 proc., zostały odbudowane. Są jak celebrities, z którymi każdy turysta chce sobie zrobić zdjęcie – bo najpiękniejsze, bo największe, najbogatsze.

Okno na Świat i Rzeczypospolitej

Spacer po Gdańsku zawsze zaczynasz albo kończysz na Mariackiej. Trudno inaczej. Ta ulica oddaje jego genius loci. Jest urokliwa, pełna smaku. Jak Złota Uliczka w Pradze. Na Mariackiej poczujesz, jaki Gdańsk był kiedyś, bo przywrócono na niej kształt kilkudziesięciu przedproży. Z balustradami i z rzygaczami – ozdobnymi wylewami rynien o przeraźliwych paszczach. Jeszcze w połowie zeszłego stulecia w Gdańsku przedproży było 600, teraz jest 120. Część zniszczono podczas wojny, niektóre wywieziono za granicę, np. przedproże z Neptunem z domu Gabriela Fahrenheita trafiło do Norymbergi. Były zewnętrznym dowodem zamożności patrycjuszy, ale i ich bogobojności. Często zdobiły je reliefy o tematyce religijnej, w myśl zasady: „bez Boga ani do proga”. Przedproża najbajeczniej wyglądają w czapach śniegu.
Kilka kroków po kocich łbach ulicy Plebania i wchodzę do Kościoła Mariackiego – największej ceglanej świątyni w Europie, wznoszonej przez 159 lat.
W przeszłości potocznie nazywany był Grubą Marychą. Gruba wieża bazyliki dominowała w krajobrazie i od strony Żuław, i od strony Kaszub, kontrastując ze szczupłą wieżą Ratusza Głównego. Kościół Mariacki ma 104 m długości, 41 m szerokości w korpusie i 66 w transepcie. Wieża wznosi się na 78 m, a powierzchnia ma prawie pół hektara. Przy odbudowie po zniszczeniach ostatniej wojny trzeba było położyć prawie hektar dachówek. Licząc po cztery osoby na m2, po odjęciu filarów i grubości murów, do kościoła mogłoby się wcisnąć nawet 18 tysięcy wiernych. Wewnątrz uwagę zwraca niezwykły 14-metrowy zegar astronomiczny z 1470 r.
W czasach, gdy powstał, był największym zegarem świata, ale i dziś niewiele stracił, bo jest drugi pod względem wielkości. Na zegarze można było odczytać położenie Słońca i Księżyca, ruch planet, daty świąt. A ruchome figury odgrywały teatr.
Teraz przemieszczam się na Długi Targ. Nieważne, w której kafejce zdecydujesz się tam wypić kawę – z każdej ogarniesz to, co najważniejsze: ratusz, Dwór Artusa, Złotą Kamieniczkę, fontannę Neptuna. Zaczynam od karmienia gołębi, bo  tutaj jest ich najwięcej. Potem kieruję się naprzeciwko: do Maraski, delikatesów z najlepszymi czekoladkami w Gdańsku. Znam dystyngowane przedwojenne panie, które do Maraski specjalnie przyjeżdżają tramwajem.
W XVII wieku Gdańsk był największym i najbogatszym portem nadbałtyckim, a Ratusz manifestował jego potęgę, której symbolem miała być wysoka wieża ze wspaniałym hełmem. W środku koniecznie trzeba zobaczyć Salę Czerwoną, wzorowaną na salach Pałacu Dożów w Wenecji. Bogactwo i przepych malowideł i dekoracji manieryzmu niderlandzkiego pozwala zaliczyć Salę Czerwoną do najpiękniejszych w Europie. Z kolei w wieży ratusza kilkusetletnie melodie wygrywa carillon, jeden z dwóch w Polsce. (Drugi znajdował się w kościele św. Katarzyny, od maja po pożarze jego dachu jest nieczynny).
Dwór Artusa kokietuje turystów często zmienianym makijażem. Jego wnętrze wciąż pięknieje. Naszpikowane detalami, jest odrestaurowywane od 50 lat. Chciałabym mieć choć jeden kafel z majestatycznego 10-metrowego pieca. Dwór zbudowało Bractwo św. Jerzego w 1350 roku. Łączono je z legendarnym królem Arturem i rycerzami Okrągłego Stołu – by przy nim zasiąść, należało być tym wybranym. Z dworem związane są tradycje bractw rycerskich, a potem mieszczańskich, które do dzisiaj działają w Polsce i w Niemczech.

Obok stoi Złota Kamieniczka, powszechnie uważana za najpiękniejszą w mieście. Niestety, podczas jej renowacji w wyniku błędnych badań usunięto dużą część złoceń z płaskorzeźb. Każdy, kto spojrzy w górę, zobaczy m.in. trzymetrowe posągi. To cnoty kardynalne: Roztropność, Sprawiedliwość, Męstwo i Umiarkowanie. Nie tak dawno na łamach pomorskiej prasy dyskutowano o płci Sprawiedliwości. Stoi z mieczem w prawej i wagą w lewej dłoni. I wykazuje cechy męskie – ma wąsy, brodę. No i brakuje jej piersi. Czy to konserwatorski żart? Nie. Sprawiedliwość ma po prostu rysy inwestora – burmistrza Jana Speymanna.
W pobliżu w pierwszej połowie XVII w. postawiono Fontannę Neptuna, manifestującą więę Gdańska z morzem. Miejsce to odwiedza się za przykładem dawnych marynarzy, którzy szli podziękować za szczęśliwy powrót do domu. Wycieczki szkolne pstrykają fotki. A gimnazjaliści za wzmianką z przewodnika, żeby tu wrócić, próbują pocałować Neptuna w… (wcale nie w policzek).
Gdańsk to miasto bram. Uliczne i wodne; szerokie i ciasne. Podobno kiedyś było ich ponad 40. Do czasów obecnych zachowało się 12. Wymieńmy tylko trzy na Trakcie Królewskim, wszystkie niezwykłe: Bramę Wyżynną, Złotą i Zieloną.
Renesansowa Brama Wyżynna otwiera Trakt Królewski, tędy przybywały poselstwa i orszaki królów. Jej twórca, Wilhelm van den Block, pewnie byłby dziś sfrustrowany, na ogół jest zasłonięta reklamami. Choć niedawno została odrestaurowana, to trzeba jeszcze przywrócić polichromię, bo herby były kiedyś kolorowe.
Humorystyczna interpretacja fragmentu łacińskiej sentencji na jej fasadzie: rum omnium fundamenta – rum podstawą wszystkiego – to jeden ze sztandarowych dowcipów przewodników. (Wyrwane z całości: Justitia et pietas duo sunt regno/rum omnium fundamenta – Sprawiedliwość i miłosierdzie są dwiema podstawami każdego królestwa).
Z kolei Złota Brama ma coś z olśnienia architekturą słonecznej Italii, sfinansował ją po podróży burmistrz Bartłomiej Schachmann, a zaprojektował nie kto  inny, jak Abraham van den Block. A Zielonej Bramie śniło się królestwo. Choć planowana na rezydencję królewską, monarchowie się w niej nie zatrzymywali – woleli gościnę u patrycjuszy. Wzniesiono ją z holenderskich cegiełek wykorzystywanych jako balast na statkach przypływających po polskie zboże.
Przechodzę pod Zieloną Bramą, skręcam w lewo na Długie Pobrzeże, do statków i mariny. A potem szukam Żurawia, napędzanego niegdyś ciężarem robotników chodzących w kołach wewnętrznych. Poczciwy Żuraw, jeden z najpotężniejszych w średniowieczu dźwigów portowych, funkcjonował od XIV prawie do połowy XX w. Jest jak dziadek garbaty od dźwigania worków, bo większość swoich dni przeżył „plecami”, w rytmie załadunku i rozładunku statków. Wreszcie ma fajrant.
Gdańszczanie tysiąclecia
Jan Heweliusz, astronom i piwowar, wybrany został gdańszczaninem tysiąclecia w plebiscycie czytelników dwumiesięcznika „30 Dni”. Drugie miejsce zajął Lech Wałęsa, a trzecie pisarz i noblista Günter Grass. W pierwszej dziesiątce znaleźli się także: bł. ksiądz Franciszek Rogaczewski – działacz Polonii w Wolnym Mieście, stracony w Stutthofie, św. Wojciech – biskup praski, Daniel Gabriel Fahrenheit, Artur Schopenhauer, Donald Tusk – lider PO oraz arcybiskup Tadeusz Gocłowski.

Jantarowe osobliwości

Muzeum Bursztynu mieści się w średniowiecznej Katowni na Targu Węglowym. Do tej pory posępna budowla odpychała turystów stosikiem czaszek i piszczeli w celi śmierci, a teraz przyciąga ciepłym w dotyku bursztynem, „płonącym kamieniem” – takie bowiem jest znaczenie słowa „Brennenstein”.
Są tu piękne, naturalnie kolorowe, przezroczyste i białe bryły bursztynu. Nawet kilogramowe. Z inkluzjami – zatopionymi w żywicy owadami, fragmentami roślin, a nawet jaszczurką. Zachwycają witraże i szkatuły starogdańskie, wielkie szachy z figurami, jajo z mlecznego bursztynu o średnicy 11,5 cm (największe na świecie).
Ale jantaru można szukać jeszcze w kościele św. Brygidy, gdzie budowany jest ogromny ołtarz. Na razie powstała Madonna – kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, w sukience bursztynowej, a u jej stóp orzeł. Zużyto na to 140 kg surowca – daru bursztynników. Na chóry anielskie zabrakło już funduszy.
W zamierzeniach twórców ołtarz w św. Brygidzie ma być największą realizacją architektoniczną z bursztynu (ok. 120 m2 powierzchni i 12 m wysokości). Ma przyćmić  Bursztynową Komnatę w Carskim Siole (78 m2 powierzchni i 4,20 m wysokości).

Gdańscy wizjonerzy, by zrealizować swoje szalone marzenie, potrzebują 8 ton surowca, który po oszlifowaniu da 2,5 tony bursztynu nadającego się do budowy.
Dym z kadzideł w kościele zawdzięcza swą woń głównie okruchom bursztynu i ma ułatwiać kontakt z Najwyższym. Oby tak było i w przypadku tego ołtarza.

Jarmark i euforia

Hanzeatycki Gdańsk handel ma we krwi.

Raz w roku Gdańsk wpada w euforię. Tłumy przelewają się jego ulicami, depcząc sobie po piętach wzdłuż ciasno porozstawianych stoisk. Ten handlowy spektakl zwany Jarmarkiem św. Dominika rozgrywa się od końca lipca do połowy sierpnia. Znajdziecie tu wszystko: przy bursztynach i muszelkach – horoskopy, oscypki przy kowalstwie artystycznym, chleb ze smalcem przy kapeluszach od modystek. Dymy z grillów, zapachy pieczonej kiełbasy i ryb mieszają się z wonią lawendy, indyjskich kadzidełek i podrabianych perfum. Muzycznym tłem dla wszechobecnego harmidru są melodie z charakterystycznym trzaskiem. Słychać Fogga i „Pierwszy siwy włos…” ze starych płyt winylowych. Nostalgię przecina brzęk jak z rycerskie-go turnieju: przekładanego żelastwa, mosiężnych świeczników, żeliwnych kratek do kominków, sztućców od kompletu. Jarmark przypomina starą szafę Gdańska. Kolekcjonerzy i szperacze polują na unikaty pośród monet, starych pocztówek, pieczęci, militariów, płyt analogowych, komiksów. Wykończeni przysiadają na przedwojennej kanapie. Jest gwarnie i kolorowo. W gablotach znaczki pocztowe, nad głowami żółto-białe pasiaste antresole, a w chmurach kolorowe gdańskie kamienice.
Po wodach Motławy dominikanie pływają kogą, a piraci w galeonach. Po ulicach przechadzają się postaci w historycznych strojach z dell’artowskiej komedii, szczudlarze, mimowie, biegają klikoni (krzykacze miejscy), wszyscy zachęcając do zabawy. W ciągu dnia w tym kotle wszystko się miesza. A wieczorem impreza przenosi się na Targ Rybny, bo po drugiej stronie Motławy, na Ołowiance, na specjalnej scenie odbywają się koncerty gospel, jazzowe, rockowe. Woda niesie basy, między murami grzmią decybele. Strzelają fajerwerki, błyski w lustrze Motławy i w oknach kamienic, piski i okrzyki publiczności. Nic dziwnego, że mieszkańcy Starego i Głównego Miasta zasypiają przez towarzyskiego „Dominika” dopiero nad ranem.
Tradycje jarmarku sięgają 1260 roku, kiedy to papież Aleksander IV przyznał dominikanom w specjalnej bulli przywilej odpustowy na 4 sierpnia, dzień św. Dominika.
„Dominik” rozpoczynał się zawsze w samo południe biciem dzwonów ze wszystkich gdańskich kościołów. I tak jest do dziś.

W jednym z najstarszych zachowanych opisów jarmarku, z XVI wieku, czytamy o 400 zamorskich statkach załadowanych: winem, oliwą, jedwabiem, przyprawami, cytrusami, suknem. Te produkty przywieziono do Gdańska, by wymienić je na zboże, len, drewno do budowy okrętów, miód i wosk.
Starzy gdańszczanie pamiętają z jarmarku przedwojennego, jak plac przy Moście Siennickim iskrzył od fajerwerków, był „Rummel” – karuzela i beczki śmiechu, popisy motocyklistów na ścianach śmierci.
Na Jarmarku Dominikańskim od wieków były rywalizacje trup teatrów elżbietańskiego i szekspirowskiego, grup tanecznych, solistów i wirtuozów z różnych krajów. On miał w sobie coś z rytuału, jak karnawał z Rio.

Pamiątki poza Dominikiem

Typowego „babskiego” chodzenia po butikach można zażyć w zbudowanym przez Krzyżaków Wielkim Młynie. Wewnątrz widzimy wielkie koła młyńskie, kiedyś napędzane przez wodę z Raduni, i średniowieczne żarna. W Danzige Bowke na Długim Pobrzeżu przy Żurawiu kupują pamiątki gdańszczanie przyjeżdżający do utraconej krainy dzieciństwa. Jest tu wszystko: mydło, szydło i powidło, od przewodników i map Gdańska po muszle i rzeczy marynistyczne. Wzdłuż Długiego Pobrzeża królują galerie jubilerskie, w których można kupić precjoza z bursztynu – artystyczną biżuterię, szkatuły, rzeźby i statuetki. Niemieccy turyści szukają tu bursztynowej nalewki na reumatyzm. Z kolei na Długim Targu rywalizują ze sobą grafiki, landschafty, blikiery na ścianę. I portreciści. Oryginalnym pomysłem na prezent jest np. porcelana z fabryki „Lubiana” z Łubiany na Kaszubach, oprócz wzorów Pierre’a Cardina, są też kaszubskie.

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler