Pamiętam jako dziecko, że na Przedzamczu sklepikarze sprzedawali papierosy z różowego plastiku z napisem: pamiątka z Malborka. Wówczas byłam silnie przekonana, że nazwa papierosów marki malboro (tak pisana) pochodzi od Malborka. I że ludzie na całym świecie paląc „Marlboro”, wiedzą o istnieniu mojego miasta. Tylko jedno się nie zgadzało. Dlaczego reklamuje je kowboj na koniu a nie Krzyżak?
Ale co dziwne i dzisiaj zdarza się korespondencja przesyłana do zamku z Europy i Stanów Zjednoczonych adresowana na „Marlboro Castle”!

Malbork – największy gotycki zamek-klasztor w Europie. Stoi dumny w majestacie na wysokim prawym brzegu Nogatu na Pomorzu Gdańskim od ponad siedmiuset lat! Budowany od 1274 do 1457 roku na potęgę Zakonu Krzyżackiego nadal imponuje przybyszom swoją mocą, rozległością i ogromem. Obszarowo jest sześciokrotnie większy od Wawelu. Składa się z trzech części. Zamek Wysoki był klasztorem. Zamek Średni pełnił funkcję rezydencjalno-administracyjną – tutaj ucztowano, ale i tu pracował mózg państwa. I gospodarcze Przedzamcze, w obrębie którego mieściły się spichlerze, stajnie, składy opału, warsztaty broni i zbrojownie, mieszkania dla służby. Malbork od wieków jak w soczewce skupiał setki spraw militarnych, gospodarczych, politycznych i religijnych. Wielokrotnie odbudowywany przez człowieka po wojnach, pożarach i powodziach, zamek leczył rany zadane przez historię. Chcąc pokazać swe zwycięstwo nad czasem i przemijaniem. A od prawie dwu stuleci przykuwa uwagę Europy jako wyjątkowej klasy zabytek.

Grudzień

Mówią o nim: największa kupa cegieł na północ od Alp. A ja ilekroć wracam skądś z daleka i wjeżdżam pociągiem na most kolejowy, i zza szyby majaczy zamek, mówię: nareszcie w domu!

Jest grudzień i zamek pokazuje najprawdziwszą z twarzy. Bez przyklejonych wokół kramów pamiątkarskich, błyszczących zbroi rycerzy samozwańców, bez jarmarków i fajerwerków. Nie pozuje do zdjęcia z wakacji. W lipcu można tu przebrać się za Krzyżaka, zakuć się w dyby, kat zetnie głowę na zawołanie. Można u mincerza wybić samemu monetę krzyżacką, kupić certyfikat bytności w Malborku z oryginalną pieczęcią.

Po sezonie czas na remont, na lifting. Taką twarz, bez kiczowatego makijażu, zamek ma tylko dla domowników. Stoi sam sobie: pusty, mokry, otulony mgłą. Głęboko oddycha. Architektura przypudrowana śnieżną szadzią jest bardziej widoczna, bo nie ma wokół liści. Okiennice trzaskają od wiatru. W surowych murach panuje temperatura kostnicy. W nozdrza uderza zapach stęchłego drewna. W uszach wielkie krakanie gawronów, które jak na konwencie obsiadły ogołocone drzewo.

Czakramy

Średniowieczny klasztor w murach przez wieki rozmodlonych albo naznaczonych krwią i śmiercią, ma w sobie jakąś moc. Niewyjaśnioną, zaklętą, wywołującą niepokój i dreszcz. Różnie to tłumaczą. Na przykład radiestetów i różdżkarzy przechodzą ciarki po plecach w miejscach krzyżówek cieków pod osiadającą ścianą zachodnią. A wróżki zamówione przed rokiem na komercyjną imprezę, siłą wciągano wejściem od strony zachodniej przez restaurację Piwniczka. Uparły się, że nie przekroczą progu Wieży Bramnej, wyczuwając siły nieczyste!

Z kolei malborżanin Jan Pająk na swojej new age’owej stronie internetowej pokazuje zdjęcia dysków kosmicznych. Próbując udowodnić lokalizację bazy UFO w podziemiach Malborka. A współcześni templariusze z Włoch rozpracowują tajemnicze kręgi solarne wypatrzone w wieży Gdanisko (potocznie zwanej wychodem albo potrzebnicą). Ot i histeria poetica!

Za mojego dzieciństwa w eterze krążyły niestworzone historie o sieci podziemnych tuneli, którymi były połączone krzyżackie zamki. Wspólnie z rodzeństwem w któreś wakacje uparliśmy się na amen, by odkopać łopatą zasypane podziemne przejście pod Nogatem. „Tunel taki, że czwórką koni można zawrócić!” – opowiadał nam o nim dziadek Feliks, na starość stróż zamkowy. O tym, że w średniowieczu nie znano zaprawy hydraulicznej wiążącej pod wodą, dziadek dopowiedział dopiero w kilka lat później.

Zdaniem muzealników w zamku są dwa czakramy. Jeden w kaplicy grzebalnej św.Anny (mocą zbliżony do wawelskiego uznanego za szósty na świecie). A drugi w ogrodzie wielkich mistrzów. W średniowieczu miejsca o białej, pozytywnej energii celowo wybierano na kościoły. Reszta zamku posiada wyłącznie czarną, negatywną energię. Podobno potrafi ona przez lata nadwerężać i pustoszyć wewnętrznie, ba nawet doprowadzić do agresji lub depresji – tych o słabej psychice. A silnych jeszcze bardziej wzmocnić i wzbogacić, upewnić w mądrości aż po arogancję.

Miejscowi nauczyli się żyć z anonimowymi prochami dawnych mistrzów rozpuszczonymi w tych murach i z ciałami w kryptach sześć metrów pod kaplicą grzebalną. Tylko raz coś dusiło za gardło naczelnika strażników Jana Wasilewicza, wyjątkowego służbistę. Ale kto stwierdzi, czy był to gwałtownik Konrad von Wallenrode z pianą na ustach? Wielki mistrz, który przed śmiercią zapadł na wściekliznę i według kronik zaczął zachowywać się jak pies? Czy był to może własny wyrzut sumienia?

Któż wie też, kto w 1950 roku zawiązał siedem supłów na fladze biało-czerwonej wywieszonej na kikucie najwyższej wieży Zamku Wysokiego. Kiedy Służby Bezpieczeństwa przyjechały aresztować wywrotowca, Jekaterina, Litwinka, dozorczyni noclegowni zamkowej, zeznawała szeptem jak przed konfesjonałem. Że supły zaciśnięte były tak mocno, jak mokre prześcieradło po praniu. I że musiał zrobić to ten sam, co koniom w galopie ogony wiąże.

Złoto na kamień

W okresie rozkwitu system obronny zamku tworzyły: poczwórny rząd murów (a każdy z nich o grubości półtora metra), nawodnione fosy, mosty zwodzone, ponad dwadzieścia umocnionych bram i tyleż samo wież, oprócz tego strzelnice u krawędzi dachów, wieżyczki i baszty. A dodatkowo rzeka Nogat.

Gigantyczna warownia nigdy nie została zdobyta. Przez żadne armie i oręża, choć próbowano wielokrotnie. Skuteczniejsze od zbrojnej stali okazało się miękkie z natury złoto. W 1457 roku zakon był niewypłacalny. Kazimierz Jagiellończyk korzystając z okazji wykupił zamek za ponad pół tony tego kruszcu od czeskich wojsk najemnych, którym Krzyżacy zalegali żołd. Nieruchomość wyceniono dokładnie na 190 tys. florenów węgierskich. Co dzisiaj równa się 665 kilogramom złota 23,5 karatowego. I tak złoto wymieniono na kamień. Dokładnie na dziesięć tysięcy ton kamienia.

Cztery żywioły

Na przestrzeni siedmiu wieków zamek opierał się nie tylko oblężeniom, ale i niesprzyjającemu klimatowi podmokłych Żuław Wiślanych i czterem żywiołom: rozmywany wodą, palony ogniem, rozdmuchiwany wiatrem, trzęsiony ziemią. Chcąc udowodnić wieczne trwanie.

Największy pożar wybuchł w 1644 roku, spłonęły wówczas wszystkie dachy Zamku Wysokiego. Tak radośnie załoga strzelała na wiwat! Zaś największa powódź nawiedziła Malbork w 1880 roku, kiedy wylał Nogat. Do tej pory jest wmurowana tablica pokazująca poziom wody. To około metr osiemdziesiąt, czyli „na wysokość chłopa”. Niszczycielskie są także silne wiatry zachodnie strącające dachówki. A jest co strącać, bo zamek przykrywa obecnie aż cztery i pół hektara dachów.

Geodeci i górnicy z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej śledzą ruchy gruntu całego wzgórza zamkowego. Mury obronne Zamku Wysokiego co roku przechylają się w stronę Nogatu o jeden-dwa milimetry. A fundamenty kruszeją.
Jednak najpoważniejszym zagrożeniem dla warowni są wody gruntowe. Podczas budowy Krzyżacy ze względu na podmokły, grząski teren, część kamiennych fundamentów Zamku Średniego posadowili na drewnianych rusztach. I takie rozwiązanie funkcjonowało przez sześćset lat. Dopóki na początku XX wieku – w wyniku regulacji Nogatu i obniżenia poziomu rzeki o dwa metry – nie odsłoniły się drewniane konstrukcje. Ruszta pod wpływem powietrza butwiały. A mury na labilnym gruncie zaczęły osiadać i pękać. Wyszła też na jaw krzyżacka fuszerka. Żerdzie były sosnowe, a nie jak być powinno – dębowe. Na szczęście uratowano najbardziej zagrożoną zachodnią ścianę z Wielkim Refrektarzem. Ale teraz jest nowy kłopot w gospodarstwie: wybrzusza się mur w suchej fosie.

Konserwatorzy mają także problem z pyleniem się cegieł. Zewnętrzna warstwa osypuje się. I jedyne co pozostaje, to zamiatać. Inna sprawa to drgania powodowane przez samoloty odrzutowe przekraczające barierę dźwięku. Z nieba huk! Na zarzuty muzeum, że mury pękają, polskie lotnictwo w oficjalnym liście odpowiedziało krótko. Po żołniersku: to nie my, to Rosjanie. Bowiem były to czasy obowiązywania Układu Warszawskiego.

Ci najbardziej przewrażliwieni spośród muzealników, w któryś grudniowy weekend rozgrzewając się piersiówką, liczyli pociągi towarowe przejeżdżające przez pobliski most kolejowy i po torach posadowionych na Przedzamczu. A sejsmolodzy zmierzyli drgania przenoszone przez zamarzniętą ziemię. Okazało się, że wpływ stukotu ważących tony wagonów na pękanie murów jest szczególnie niebezpieczny w mroźną zimę. Bowiem natężenie przenoszonych drgań jest większe, a zasięg dalszy.

Czytanie zamku

Póki co Malbork przeżył tysiące istnień, które można wymieniać jak w zaduszkowych wypominkach: pierwszego inwestora Konrada von Thierberga Starszego, rezydujących tu piętnastu wielkich mistrzów, między innymi Zygfryda von Feuchtwangena (przeniósł stolicę zakonu z Wenecji do Malborka), Ludera księcia brunszwickiego (wielkiego mecenasa sztuki), Wynricha von Kniprode (zapewnił szczytowy wzrost potęgi Państwa Krzyżackiego) i wreszcie Albrechta Hohenzollerna (zsekularyzował Prusy i złożył hołd przed polskim królem Zygmuntem Starym). Pochował również swoich odnowicieli: niemieckich i polskich konserwatorów Konrada Steinbrechta, Bernarda Schmida, Macieja Kilarskiego.

Mocny i twardy zamek niczym z żelaza, przyciągał jak magnes wielkich ludzi, możnych tego świata. Mury zapamiętały wizyty: hrabiego Derby (późniejszego króla Anglii Henryka IV), królów Kazimierza Wielkiego i Kazimierza Jagiellończyka, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego, astronoma Mikołaja Kopernika, cesarza Napoleona, cara Piotra Wielkiego, cesarzy z dynastii Hohenzollernów, a potem Paula Hindenburga, przywódców faszystowskich: Hitlera i Himmlera…
Ale nawet największy wódz czuł się mały, szczególnie, gdy patrzył na Zamek Wysoki z perspektywy fosy. Bo to różnica piętnastu pięter.

Ich wszystkich już nie ma. A zamek stoi. Ile kroków i śladów stóp pozostawionych na posadzce w Pałacu Wielkich Mistrzów? Ile dotyków i odcisków palców na bramach, wrotach i okiennicach? Ile linii papilarnych na posrebrzanych kielichach i pucharach w Wielkim Refrektarzu? Ile wosku ulanego ze świec w kościele Najświętszej Marii Panny? Ile plam krwi, które wsiąkły w cegłę, ile pokoleń i życiorysów?

Zamek się czyta. Czytasz go jak bardzo gęsty tekst kultury. Z liszajów, rys, pęknięć, tąpnięć murów. Cegły jak znaki semiologiczne. Melanż cegłówek od ciemnobrunatnych z naciekami wilgoci po rażąco czerwone w słońcu. Jeszcze tych gotyckich cegieł ze średniowiecznej budowy i przynajmniej z trzech odbudów i rekonstrukcji: romantycznej, scjentystycznej i tej po II wojnie światowej. Bo zamek aż trzy razy diametralnie zmieniał swój wygląd.

Malbork to ciągłe odkrywanie detali. Czytasz to samo po raz dziesiąty, a dowiadujesz się zupełnie czegoś nowego. W zależności od pory dnia, pory roku, pogody i okoliczności towarzyszących. Za pierwszym razem na dziedzińcu dostrzegam na studni oszronionego pelikana karmiącego własną krwią pisklęta. Potem długo siedzę tuż przed kościołem N.M.P w portalu Złotej Bramy – symbolu przejścia pomiędzy światami. Patrzę na Panny Mądre i Głupie. Mądre w rytmie światła unoszą w dłoniach płonące kaganki. Głupie zapomniały o oliwie, są nieprzygotowane na przyjście Pana, więc nikną w ciemnościach.

Innym razem zachwycam się bezsensownie wyrwanym z okna kadrem, przypadkowym zygzakiem murów obronnych. Podziwiam w monochromii zimy koronkę śnieżną na kutej w metalu kracie. Ściskam w rękach dwa kawałki najstarszej średniowiecznej dachówki, zwanej mnich-mniszka. Próbuję dopasować je tak, by zachodziły na siebie. Mniszka leżała na dole a mnich na niej. Udało się. Hm, głowy braciszków zaprzątały grzeszne myśli. Dalej penetruję zakazane strychy pełne latającego pierza i „wypluwek” (resztek nornic zjedzonych przez pustułki).
Kiedy zaś podczas kręcenia filmu „Wiedźmin” dziedziniec wypełnił się końmi i tupotem kopyt, nagle w intensywnym końskim zapachu zrozumiałam, że tak naprawdę, to my nic nie wiemy o aurze zapachowej zamku. Przecież w średniowieczu rycerze nie pachnieli Versace i rzadziej zmywali pot. A w pomieszczeniach, gdzie składowano jadło i trunki żerowały szczury. A jak szczury to i koty. I jeszcze fekalia z Gdaniska. I dymy pochodni, i kadzideł.

Lokatorzy

Obecnie malborski zamek zajmuje 21 hektarów powierzchni zabudowań, czyli tyle, ile przeciętnej wielkości miasto w średniowieczu. Ale w pierwszej połowie XV wieku siedziba zakonu wraz ze stawem obejmowała jeszcze więcej, bo bez mała 30 hektarów. Mariusz Mierzwiński, dyrektor muzeum potrzebował 8 lat chodzenia (ze spędzonych tu 27), by być w zamku w każdym zakamarku.
Skoro jest to największa góra cegieł w Europie, czy ktoś wreszcie je policzył? – naciskam na przewodników, którzy przecież uwielbiają daty i liczby, na prawo i lewo. No to inaczej: ile domków jednorodzinnych zbudowano by z zamku? Żaden z nich nie zdołał jeszcze doliczyć do końca…

Natomiast obliczona kubatura budynków tu zlokalizowanych przekracza ćwierć miliona metrów sześciennych. W takim razie jak ogrzać zimą taki kolos? Rocznie muzeum wydaje ponad 500 tys. zł na energię, w tym mieści się opłata za ogrzewanie elektryczne. Zaś w średniowieczu z dobrym rezultatem stosowano o wiele wydajniejszy system centralnego ogrzewania. Oparty na starożytnym hypocaustum wykorzystywanym w rzymskich łaźniach. W piwnicy stało dziesięć dwukomorowych pieców. W dolnej komorze w sumie spalono drewno z całego lasu ryjewskiego i puszczy Pomorza Wschodniego. By rozgrzewać do czerwoności wielkie polne głazy leżące w górnej komorze. Następnie ogień gaszono, a kamienie – poprzez system kanałów i otwory w posadzce – oddawały gorące powietrze wyżej i dalej. Przy dwunastopniowym mrozie na zewnątrz osiągano w salach piętnaście stopni ciepła.

Terytorium zamku zostało podzielone na sektory pomiędzy lokatorów, gdzie jeden drugiemu nauczył się nie wchodzić w drogę. Od najniższych kondygnacji zaczynając: w piwnicach hibernuje dwieście nietoperzy w pięciu gatunkach, parter zajmuje dyrekcja i pracownicy administracyjni w biurach, piętro – kustosze muzeum, strychy i dachy – drapieżne pustułki, ganki obronne – sowy. Z dziedzińca relegowano koty ze względu na wiewiórki, które ułożyły sobie legowiska w 150-letnim bluszczu. W ogrodzie wielkich mistrzów są hodowane króliki. W Baszcie Podstarościego rezydują przewodnicy, nie opodal w Karwanie w bibliotece harcują myszy, w Baszcie Maślanej gnieżdżą się kaczki. A złe psy warują w strażnicy. Tylko jednodniowi turyści są intruzami, bezwiednie naruszają ustalony porządek zaglądając wszędzie bez pardonu.

Jak w imieniu róży

Zamek skrywa niejedną mroczną tajemnicę jak w „Imieniu Róży” Umberto Eco. Z czarnym językiem ofiary od trucizny i z zaszyfrowanym rozwiązaniem zbrodni.
Wielki mistrz Werner von Orseln, podczas swoich rządów od 1324 roku, miał na sumieniu kilka głośnych mordów. Spalił zamek Skirstymoń nad Niemnem wraz z zaproszonymi doń w gościnę notablami. Innym razem zwrócił się do decydentów litewskich, aby zawrzeć rozejm, by w trakcie uczty podstępnie wszystkich otruć.

Ale los zatoczył śmiertelne koło. Był 18 listopad 1330 roku. Do malborskiego zamku przybył brat zakonny Jan von Endorf. Złamał regułę zakonu, bo bez pozwolenia swojego zwierzchnika opuścił konwent w Kłajpedzie. Zakonnik poprosił wielkiego mistrza o darowanie winy. Jednak ten nie dość, że polecił mu wracać i odbyć pokutę, to jeszcze zakazał mu uczestnictwa w wyprawie wojennej. Oznajmiając, że nie ma dla niego konia.

Endorf w desperacji udał się na targ i kupił „reiszmesser” (nóż do dużych ryb). Stwierdził, że włoży ten nóż „w najszlachetniejszą pochwę w Prusach”. Czarnej, burzowej nocy, kiedy mistrz von Orseln wychodził z kościoła po nieszporach, Endorf zadał mu dwa ciosy w pierś. I rzucił się do ucieczki. Jednak służący dopadli go i skrępowali. Krzyżacy próbowali zatuszować całą sprawę. Tłumacząc zabójstwo chorobą psychiczną zakonnika.

Niedawno widziałam jak dr Janusz Trupinda, pracownik naukowy z muzeum, biegał po zamku w habicie ze stoperem w ręku. Mierząc czas ucieczki brata Endorfa z dwóch różnych punktów. Trupinda przeprowadził żmudne śledztwo niczym Sherlock Holmes. I zanegował dotychczasowe miejsce zbrodni – wąskie gardło Złotej Bramy przy głównym kościele zamkowym N.M.P. Udowadniając, że do tragedii musiało dojść na uboczu – w prywatnej kaplicy pod wezwaniem św. Katarzyny w Pałacu Wielkich Mistrzów – bez teatralnej oprawy.

Los podzielił sprawiedliwie. Malbork był mniej więcej tyle samo lat polski, co niemiecki.
Kiedy przed jedenastu laty współczesny wielki mistrz zakonu, Arnold Othmar Wieland, przybył po raz pierwszy do Malborka, na Pomorzu zawrzało jak w garncu. Wokół wizyty wywołano szum medialny. Przyjechał po 536 latach! Czy chce odzyskać zamek, by przenieść stolicę? Czy Krzyżacy wrócą na Pomorze?

Na widok jowialnego, niskiego (metr pięćdziesiąt wzrostu), trochę wystraszonego księdza, kroczącego skromnie po zamkowym bruku, gapie nie kryli rozczarowania. Gdzie potężna postura, gdzie broda, gdzie surowość na twarzy? Wystąpił w czarnej sutannie, a nie w stalowej zbroi i w białym płaszczu z czarnym krzyżem. Dlaczego nie wjechał przez główną bramę na koniu?
Arnold Othmar Wieland nie krył zdziwienia wokół tego wielkiego poruszenia jego osobą. Okazał się nawet niezbyt mocny w średniowiecznej historii swojej korporacji. Chyba że zakon się jej wstydzi.
Najpewniej dlatego, po tym incydencie, następny w kadencji wielki mistrz, z kolei sześćdziesiąty piąty, Bruno Platter przyjechał z Wiednia autokarem incognito.

Średniowieczne biuro podróży

W średniowieczu inaczej bywało. Zamek pełnił rolę klasztoru, ale często trudno było tu o kontemplację i ascezę. Wielki mistrz nosił się w jedwabiach jak książę, na wzór innych dworów miał własną orkiestrę. Przed braćmi zakonnymi tańczyły bose panny, były też pląsy niedźwiedzi, trefnisie i linoskoczkowie. W piwnicach dziewiętnaście gatunków wina (najwięcej reńskiego), dwanaście gatunków piwa (bydgoskie, elbląskie). Trzeba przyznać, że wszystkie te zachcianki dalekie były umartwieniom duchowym.

Wznoszono toasty: za piękne wojny, za radosne wyprawy! Bo jak się okazuje zakon ściśle realizując własną politykę, działał jak dobrze prosperujące biuro podróży. Organizował wyprawy krzyżowe na podbój Prus, Litwy i Żmudzi. Z możliwością zdobycia łupów i pasa rycerskiego. I uwaga: zapolowania na prawdziwego poganina! Wyreżyserowane biesiady i turnieje miały olśnić przepychem oczy posłów i rycerzy krucjatowych. Zaś drogie prezenty zjednać protektorat możnych z Europy Zachodniej. W tym czasie Silberkammer – skarbiec Krzyżaków – był pełen złota i srebra. Bo choć jednym z trzech ślubów składanych przez braci było ubóstwo indywidualne, to w żaden sposób nie kłóciło się ono z bogactwem zakonu.

Podobno też wielcy mistrzowie byli łakomi na słodycze. Szczególnie Ulrich von Jungingen i jego brat Konrad sprowadzali wielkie ilości cukierków anyżkowych. Jednak ich ilość jest na tyle absurdalna, a koszty bajońskie, by móc podejrzewać, że skarbnicy fałszowali rachunki w malborskich księgach. I pewnie za „anyżki” Krzyżacy finansowali szpiegów, przewroty stanu, a może i burdele?

Madonna i Niemcy

Za starą Pawlakową z „Samych Swoich” można powiedzieć: zamek przeżył kilkanaście wojen, w tym dwie światowe. Rzadko który turysta depczący po dziedzińcu ma świadomość, ilu niepochowanych niemieckich żołnierzy spoczywa właśnie pod jego stopami.
W styczniu 1945 roku Malbork został ogłoszony przez faszystów „Festung” (twierdzą). Unteroffizier Richard Weiser z Hamburga, niemiecki żołnierz broniący zamku przed Armią Czerwoną, wspomina jak dwa miesiące stawiali opór w makabrycznych warunkach. Zamek został straszliwe okaleczony, bo zniszczony w pięćdziesięciu procentach. Od ostrzału sowieckich czołgów i dział ciężkiego kalibru. Ale nawet jako ruina hipnotyzował, wywoływał ducha dawnej wielkości.
– A my w chwilach wolnych od ataku artylerii oglądaliśmy w kółko ten sam film – opowiada Richard Weiser. – I nie była to kronika frontowa. Cała Grupa Bojowa Marienburg oglądała film o miłości. W piwnicach odkryliśmy 75 tys. butelek alkoholu! Brakowało wody, nie chciało się nam topić śniegu. Więc kąpaliśmy się w kotłach w tym spirytusie.

Bardziej sentymentalne obrazy zachował w pamięci Helmut Hinz, niemiecki malborżanin. Został wygnany z Marienburga jako dwudziestolatek, a powrócił „nach Heimat” – do Malborka z okolic Essen w 1995 roku jako stary wdowiec. I ożenił się z Polką, Teresą Bielską, która mieszkała w „jego” byłym rodzinnym domu z dwuspadowym dachem przy ul. Akademickiej (dawnej Finkelweg) w dzielnicy Piaski (kiedyś Sandhof).

Z zamkiem Hinz ma dwa podstawowe skojarzenia. Pierwsze to: w Wielkim Refrektarzu 20 kwietnia w urodziny Hitlera składał jako dwunastoletni chłopiec przysięgę w Hitlerjugend. A drugie to oczywiście piękna Madonna. Do końca wojny we wschodnim skrzydle znajdowała się Madonna z Dzieciątkiem Jezus na zewnątrz kościoła N.M.P w niszy prezbiterium.
– A jak ta Madonna o wschodzie słońca błyszczała! – tak mówi prawie każdy z czterdziestu niemieckich turystów siedzących w autokarze.

Ośmiometrowy posąg Madonny z XIV wieku (pokryty specjalną wenecką, kolorową, błyszczącą w słońcu mozaiką) był archaiczną „twarzą” Malborka. Miała ona odstraszać wrogów. Była personifikacją siły zakonu jak pierścień herbowy, jak sztandar na polu bitwy. Podobno podczas oblężenia Malborka po bitwie pod Grunwaldem pewien kanonier próbował ją zburzyć i oślepł. Pewnie dlatego w styczniu 1945 roku pierwsze co w zamku Rosjanie roztrzaskali w drobny mak, to była właśnie Madonna. Mozaika zmieściła się w kilku woreczkach, które teraz leżą w piwnicy win pod Pałacem Wielkich Mistrzów. Dopóki figura Madonny nie wróci na swoje miejsce, dla niemieckich malborżan zamek wciąż będzie znajdować się w stanie wojennym. Bo jak Marienburg Castrum, który wziął nazwę od imienia patronki zakonu – Marii, może obejść się bez jej opieki?

Malbork wokół zamku

Czy prawdziwsze jest stwierdzenie: zamek w Malborku, czy: Malbork wokół zamku. Miasto Malbork powstało dzięki zamkowi w 1286 roku, czyli w dwanaście lat po rozpoczęciu budowy warowni.
A więc Malbork wokół zamku. I tak jest do dzisiaj. Zamek daje ludziom chleb. Na 40 tys. mieszkańców jest aż 32 procent bezrobotnych. Obecnie muzeum to największy pracodawca. Zatrudnia 300 przewodników, 150 pracowników etatowych (w tym 33 strażników), blisko setkę budowlańców do konserwacji zabytków, 50 osób obsługi hotelu, 40 w punktach pamiątkarskich i gastronomicznych, 30 sezonowych etc.

Zamek jest siatką na motyle. Właśnie tu mieszkańcy Malborka mieli okazję spotkać Johna Malkovicha i Volkera Schloendorfa (kręcących film „Król olch”). Sophię Loren wysiadającą w czerwonej sukni z Lincolna, reklamującą malborskie makarony „Malmy” – trzyjajeczne, aldente! Jana Nowaka Jeziorańskiego przejazdem.
Zamek to okno na świat. Dzięki niemu Malbork nie jest zapyziałym, dusznym miasteczkiem.

Jednak miasto ma coś, czego się wstydzi. A nie może ukryć, jak panna, która nie dobrała pantofli do sukni. Każdy kto fotografuje przepiękną panoramę ceglanego zamku z lewego brzegu Nogatu od strony Kałdowa, stara się, by w kadr nie weszło stojące obok betonowe osiedle XX-lecia PRL. Pełen socrealizm stanął w miejscu zniszczonej pod koniec wojny wyjątkowo ładnej Starówki – Wysokich i Niskich Podcieni – najdłuższego zespołu domów podcieniowych na Pomorzu.
A może szczęście w nieszczęściu Malborka polegało na tym, że wyrosły tam tylko czteropiętrowe bloki a nie dziesięciopiętrowe. Ale ilekroć spaceruję tamtędy z psem, w desperacji kombinuję na przemian: wyciąć z krajobrazu nożyczkami tę szkaradę, albo: pomalować bloki na kolor ceglastoczerwony.

Krzyżaczka

Krzyżaczka. Tak wołali za mną w dzieciństwie na koloniach i obozach. Krzyżaczka. Żartowali na studiach wskazując na moje czarne buty z ostrym czubem i metalową broszą. Nie obrażałam się wcale. Bo myśmy w Malborku nie nienawidzili Krzyżaków, a może nawet trochę ich kochali? I stawało się nieważne, że przeciętny brat zakonny był analfabetą, i uczył się „Ojcze nasz” po niemiecku przez pół roku! Myśmy kochali Krzyżaków za fajne płaszcze z krzyżem i miecze, no i za zamek, i historię, którą przynosił ze sobą. Od kiedy powstał, aż do teraz, prowokował zdarzenia wokół siebie. Jak magiczne oko cyklonu – w centrum niezmienne, a dookoła razi wszystkich.
A i tak tym potężnym i silnym Krzyżakom daliśmy pod Grunwaldem łupnia! I w centrum miasta mamy strumień Jurand, restaurację Zbyszko, a nasze sklepy noszą nazwy Zawisza i Jagiełło, a nie Urlich von Jungingen!

Autor: Olga Dębicka, National Geographic Traveler

 

Informacja

W 1997 roku zamek w Malborku wpisano na światową listę dziedzictwa kulturowego i naturalnego UNESCO.
Rocznie przybywa tu pół miliona turystów (dla porównania w lipcu muzeum sprzedaje 120 tys. biletów, a w grudniu tylko 2 tysiące).
Choć ani cegieł, ani dachówek, z których jest zbudowana warownia, nigdy nie policzono, to na użytek turystów przewodnicy ustalili jedną wersję odpowiedzi. Ponoć cegieł jest 16 mln a dachówek 2 mln.
Na 30 hektarach zamkowej powierzchni żyło 40-50 Krzyżaków i cztery razy tyle obsługi (braci służebnych, najemnych żołnierzy, rzemieślników) oraz rycerzy krucjatowych, czyli razem około 250 mieszkańców.
Według legendy na podbój pogańskich Prus w 1230 roku przybyło najpierw 3, a wkrótce potem następnych 7 rycerzy krzyżowych.
Zgodnie z regułą konwent zakonu powinien składać się z dwunastu braci Krzyżaków i komtura jako trzynastego (na wzór dwunastu apostołów i Chrystusa).


galazka10galazka_malbork2galazka_malbork1

Rozmawia Olga Dębicka

Bogdan Gałązka jest mistrzem kuchni,  który interesuje się historią kulinariów, odtwarza starożytne i średniowieczne receptury. Napisał książki: „Kuchnia Wielkich Mistrzów”  i „Kuchnia królów Polski”. Interesuje się też kuchnią papieską i polskich magnatów: Radziwiłłów i Lubomirskich.  Ukończył szkołę w Nowym Jorku Culinary Academy of New York, w Meksyku uczył się tajników robienia czekolady. Jest współwłaścicielem Gothic Cafe & Restaurant na zamku w Malborku, gdzie gości głowy państw i współczesnych królów i książęta oraz zwykłych śmiertelników. Mistrz Gałązka przygotowuje swoje potrawy na podstawie zapisów historycznych.

– W swoich książkach:  „Kuchnia Wielkich Mistrzów”  i „Kuchnia królów Polski” opisuje Pan kulinaria od 1309 do 14567 roku, kiedy na zamku w Malborku toczyło się życie dworskie przy okazji robienia wielkiej polityki. Odtwarzanie  średniowiecznych receptur, gotowanie potraw sprzed siedmiuset lat! – wymaga nie lada odwagi. I jeszcze nie wiadomo co z tego wyjdzie? Żeby to ktoś chciał zjeść? I żeby miało ładny, apetyczny kolor, a nie wyglądało jak papka albo sraczka.

(Śmiech) Jedzenie w średniowieczu w większości wyglądało jak sraczka. Taka uwarzona papka, breja  w kotle.  Nie mogę odkalkować czegoś sprzed siedmiuset lat, jeden do jednego. Tak jak kiedyś było podawane. Bo tego nikt, by do ust nie wziął. To byłoby dzisiaj niezjadliwe. Na przykład bardzo popularnym sosem do pieczenia mięsa był agraz, można nazwać go kwaśnym wywarem z niedojrzałych jabłek i winogron. Obrzydlistwo! Dlatego nie idę na całość, tylko szukam balansu…

– Ala jak Pan konkretnie odtwarza te receptury? Zacznijmy od prostego przykładu. Jak przyrządza kurczaka po krzyżacku? Taki szybki kurs gotowania dla singli w rodzaju Bridget Jones, której zupa udała się niebieska, bo niebieski był sznurek na włoszczyźnie.

Znajduję w tekstach źródłowych nazwy:  kura zielona, kura czarna, kura po grecku. Którą Pani wybiera? Ja dzisiaj bardziej szukam inspiracji, jak np. czytam o kurze zielonej przyrządzonej przez kucharza Wielkiego Mistrza, to próbuję  to odtworzyć, wyjaśniając jednocześnie źródłosłów. Wiem, że cała kura ( bez piór) była maczana w cieście naleśnikowym, potem panierowana w pietruszce i smażona na głębokim tłuszczu (smalcu) w jakimś ogromnym garze miedzianym. Współczesna wersja dla zapracowanych to: pierś z kurczaka w cieście naleśnikowym z razowej mąki i opanierowana drobno posiekaną pietruszką.  Z kolei kura czarna (nie mylić ze spaloną), była przyrządzana w prażonym, czarnym sezamie. Na pewno Krzyżacy sezam mieli z portu przeładunkowego w Gdańsku, prosto z Wenecji, ale nie wiem, czy prażyli. Ja go prażę, żeby był smaczny. Do czarnej kury dodawano również migdały, piwo i winny ocet.  Na specjalną okazję podawano kurę po grecku: w garze na dnie układano podsmażone jabłka, na to wylewano potrawkę z namoczonego w mleku chleba z dodatkiem jajek i mielonej bułki. Na wierzch kładziono porcjowanego kurczaka i w przyprawach zapiekano w piecu. Po wyjęciu polewano sosem, zrobionym z miodu, z wina i z korzeni. Kucharze krzyżaccy mieli zamiłowanie do drobiu.
Dodam tylko, że czasami trudno coś odtworzyć, bo nie ma już tego składnika. W starych recepturach znajdowałem nazwy warzyw, dzisiaj zupełnie już nieznanych: jakaś cyboria, wrotycz, pasternak, gier czy kuczmerka?! Kto o tym słyszał, kto widział w warzywniaku?
Sprytną recepturę znalazłem w „Aus der Kuche (u umlaut) des Deutschen Ordensritter” W. Gaerte (opracowanie z 1935 r. , ale na podstawie książki kucharskiej z 1350 r. z przepisami krzyżackimi),  z poradą, jak z cielęciny zrobić danie, które ma udawać dziczyznę. Dzielimy cielęcinę na małe kawałki i łączymy ze świeżo posiekaną kapustą. Marynujemy przez kilka dni. Potem wszystko gotujemy, dodajemy: czerstwy chleb, jajka, przyprawy. Razem wszystko ugniatamy, dodajemy bulionu, nadając temu odpowiedni kształt i do zimnej piwnicy. Na koniec kroimy w plastry, doprawiamy solą, pieprzem i przyprawami korzennymi. I gotowe podajemy gościom.

– Dobrze, Pan mi tu o kurze czarnej, zielonej…  I jak z cielęciny wyczarować dziczyznę. A jak wieść gminna niesie… w Malborku,  Mistrz podobno o bobrzych ogonach marzy…

Cha, cha, cha (Śmiech.) Bobry  jedli w poście, bo uważali, że bóbr to ryba! W tekstach źródłowych natrafiłem na wspomnienie o rosole z bobrzych ogonów, z wielkimi okami. Dzisiaj bobry są pod ochroną. Ale proszę mi wierzyć, odkąd to przeczytałem, ciągle mi gdzieś to po głowie chodzi. Żeby tego rosołu z bobrzych ogonów narychtować. I sobie spróbować. Gdyby ktoś ustrzelił… Taki niewinny sen kucharza o bobrzych ogonach… Bo mi się często śni jedzenie…
Na talerzu daję kawałek swojego serca i swojego życia.

– To znaczy, że się Pan tak wczuwa…?

Mój ojciec był stolarzem i nauczył mnie, że jeżeli ludzie przychodzą i chcą stół albo łóżko, on wiedział dokładnie, czego potrzebują.  I jak rozmawiam z Panią, od razu pomyślałem o  sandaczu na puree ze słodkiego zielonego groszku…

– No pięknie. Mistrzu. Nie wiedzieć czemu z rybą się kojarzę… (śmiech)
– Pan jest kulinarnym marzycielem. Czasami  Mistrz coś odtwarza, bo brzmi poetycznie… Podajmy jakiś przepis dla marzycielek.

Madamme, w takim razie serwuję mój ulubiony ze stołu Wielkiego Mistrza:  pudding ryżowy na mleku migdałowym z karmelizowanymi płatkami fiołków.  Brzmi poetycznie i jest w tej nazwie jakaś lekkość, powiew wiatru. Zrobiłem to kilkakrotnie, między innymi dla obecnie urzędującego Wielkiego Mistrza, Bruno Plattera  z włoskiej prowincji Bolzano, który nas w zeszłym roku na zamku odwiedził. Oznajmiłem: Ekscelencjo, jest wzmianka z XIV wieku o takiej potrawie, proszę skosztować. Robiono to na mleku migdałowym, bo ono górowało nad krowim,  mogło być dłużej przechowywane. Nie warzyło się tak szybko.  (Dokładne proporcje składników i przepis z książki „Kuchnia Wielkich Mistrzów w ramce – przypis redakcji).  Najpierw prażymy ryż na patelni z masłem, potem trochę jak rizotto gotujemy, podlewając cały czas mlekiem migdałowym, następnie doprawiamy miodem. Potem przekładamy uprażonymi płatkami migdałów. Trzeba kłaść na przemian: porcja ryżu, porcja płatków migdałów itd. A na koniec na wierzchu posypać karmelizowanymi płatkami fiołków, mmmmmm.

– Tak, w tych karmelizowanych fiołkach istota. Ale jak je zrobić?

Można zbierać płatki fiołków w trawie. Ja na większą imprezę zamawiam w kwiaciarni. I rozrabiam syrop: mieszam białko z wodą jeden do jednego z cukrem.  Potem rozkładam płatki fiołków na papier do pieczenia i wynoszę do ogrodu. I bryzgam fiołki rozpylaczem z tym syropem. Pozostawiam do wyschnięcia na słońcu. Lepiej przykryć siateczką, bo płatki są bardzo zwiewne.  Jedna porcja wysycha, bryzgam syropem drugą, a potem następną. Zabawy jest od czorta.  Ale warto!  Co ważne płatki fiołków się usztywniają i nie tracą koloru! Prawdziwe delicje: drobne, słodkie, fioletowe. Ja jedynie eksperymentuję, ale podziwiam kreatywność kucharza w XIV wieku! Co ciekawe, nie zastanawiasz się wcale nad tym, jako to smakuje. Wystarczy, że egzotyczne.

 – Mówimy o jedzeniu w średniowieczu, to wszystko wynikało z innej filozofii myślenia o świecie. Z innej teorii bytów, wszystko dążyło do Pana Boga.

I skoro piekło jest na dole, a niebo na górze, to to, co rośnie blisko ziemi i skał było niegodne, i nieszlachetne. Dlatego pogardzano truflami, grzybami, cebulą. Albo skorupiakami, bo ostrygi czy małże żerują na dnie.  Ale maliny czy winoroślą są już szlachetniejsze, bo pną się ku górze. Albo ryby, które pływają bliżej powierzchni wody i słońca. Delfiny czy wieloryby były najszlachetniejsze, bo czasami wyskakują ponad powierzchnię, co człowiek średniowiecza i renesansu interpretował, że dążą ku niebiosom. Najbliżej Boga były ptaki śpiewające: słowiki, szczygły, skowronki, które podawano faszerowane orzechami albo saforem na bazie z winogron.  Czytałem opis pewnej uczty w starożytnym Rzymie, która bardzo podziałała na moją wyobraźnię. Na talerzach podano faszerowane pelikany i kiedy zgrabnie rozcięto im brzuchy, wyfrunęły z nich żywe skowronki! Ale Rzym przecież słynął ze spektakularnych show!

–  Nie umniejszajmy efektów specjalnych zamkowi w Malborku. Bo jak odnotowali rachujący w księgach wydatków: „małpy poczyniły w Wielkim Refektarzu szkody…”  Wychodzi na to, że małpy zachwycały  gości Wielkiego Mistrza…  Co i jakie orgie kulinarne przygotowywano na zamku?

Zdarzało się, że podczas uczt gości zabawiały tresowane zwierzęta. Das Marienburger Tresslerbuch der Jahre 1399-1409, czyli księgi przychodów i wydatków to dobry materiał źródłowy do pozyskania wiedzy, co Wielcy Mistrzowie jadali. Jedno wyserwowanie posiłku, to nie tak jak dzisiaj: zupa, drugie danie, deser, kawa i wypad.  Podczas uczty w XIV i XV wieku za Konrada i Urlicha von Jungingenów jedno wyserwowanie posiłku mogło składać się z dwudziestu dań.  A jeżeli uczta składała się z pięciu rund służby, to wychodzi na to, że na stole było 100 różnych potraw! Stoły uginały się od: pieczystego mięsiwa, dziczyzny, faszerowanych ryb (szczupaków, sandaczy, łososi, leszczy, bieług, jesiotrów) i faszerowanych ptaków (żurawi, perliczek, szczygłów, skowronków), kandyzowanych i suszonych owoców, bakalii, miodów pitnych. Były nawet specjalnie przyrządzane wiewiórki, a  z ryb takie rarytasy, jak lipienie, minogi czy owoce morza.  Wszystko podane na zastawach, w pucharach i w czarach ze złota, srebra i kości słoniowej.  Samego wina było dwanaście gatunków (reńskie, węgierskie, greckie). Bo piwo na zamku było niesmaczne, bracia skarżyli się na lokalny browar.

– To ciekawe, że w zamku jadano krewetki.

Z zapisków dowiadujemy się, że na stołach gościły owoce morza: krewetki, ostrygi, langusty, kraby. Henryk hrabia Derby (kompan od krucjat), kiedy przebywał w Prusach zwykł jadać na śniadanie w dni postne krewetki. I chociaż jadanie śniadań w średniowieczu uchodziło za coś niegodziwego, to kto bogatemu zabroni? Więc sprowadzano z Gdańska zasolone w beczce.
– Ale tak naprawdę to przyprawy świadczyły o bogactwie i o zamożności. A pieprz był jak złoto! Przyprawy były przechowywane w pięknej skrzyni w zamkowym skarbcu jak szlachetne kamienie.
Przyprawy były symbolem władzy i potęgi jak dzisiaj samochody czy motor. Były pokazywane gościom, jak wchodzili, na złotym talerzu czarny pieprz albo szafran sprowadzany do nadawania kolorów potrawom. Czym bardziej pieprz palił w gardło, tym był większy szacunek dla gospodarza. Jedzenie średniowieczne było  bardzo wyraziste, intensywne w smaku, czyli albo bardzo słone, albo bardzo pieprzne. Bo skoro przyprawy były kosztowne, to poprzez zużytą ilość pokazywano potęgę gospodarza i dobrobyt w domu.  Najpopularniejsze i najdroższe to: pieprz, gałka muszkatałowa, cynamon, imbir, goździk i galangal .
Traktowano je nie tylko jako część kuchni, ale i medycyny. Wierzono, że wszystkie produkty mają swoją naturę: pieprz – gorącą, rozgrzewającą i że może podwyższyć temperaturę ciała, dlatego nie podawano go w gorączce. Cukier był neutralny, dlatego uważano go za lekarstwo łagodzące.  Lekarze zalecali, żeby jedzenie przyprawiać dla lepszego trawienia. To niewiarygodne, że trawienie uznawano za ostatni etap gotowania, już w naturalnym cieple żołądka. I gorący pieprz to wspomagał.  Rozpowszechnione było też przekonanie, że pietruszka poprawia apetyt i wprowadza biesiadników w dobry humor.

– Konrad von Jungingen miał swoje fanaberie. Słabość do ulubionych cukierków anyżowych, obtaczanych złotem, które sprowadzał  z Torunia. Podobno  Pan chce je  sprzedawać? I skąd to złoto, to takie 24-karatowe jak w gdańskiej wódce Goldwasser?

24-karatowe złoto spożywcze, które można kupić w każdych dobrych delikatesach. Jak czytamy o włoskich renesansowych słodyczach, to oprócz anyżu obtaczanego złotem, był nawet pieprz obtaczany cukrem. To jest dopiero zestawienie dziwacznego smaku – mega pieprzny cukierek.  Ale nie ma w tym nic niedorzecznego, skoro dzisiaj truskawki są podawane ze świeżo mielonym pieprzem czy czekolada z chili. Tak naprawdę uważam, że przez te siedemset lat nawyki żywieniowe poprzechodziły do nas. Cukierki wytwarzano jeszcze: z cynamonu, kardamonu i kolendry. Ziarnka przypraw gotowano w cukrze lub miodzie i na koniec obtaczano złotem. Produkcją cukierków zajmowali się aptekarze. A moda na słodycze przyszła ze wschodu, od dostojników arabskich. Cukier sprowadzano z Indii i z Chin, w tzw. głowach (5 kg), ale jak już zamawiano za pośrednictwem Komtura Gdańskiego to konkretne ilości: 8 głów cukru, które ważyły 2 kamienie (1 kamień-20 kg).
Przypomnijmy, że  w średniowieczu złoto  traktowano jako bardzo wyrafinowane lekarstwo. Uważano, że poprawia trawienie i pracę żołądka. A nawet, że odświeża oddech, czyli było czymś w rodzaju dzisiejszego mentosa do ssania. Odgrzebałem stare receptury, moje anyżówki obtaczane złotem będą nazywać się „Smak gothiku”, przez „th”, żeby nadać temu lekkości i tylko w epoce się nie zamykać.  Okazuje się, że technologicznie bardzo trudno zatopić złoto w anyżowej masie i jest to dosyć kosztowne. Więc zdecydowaliśmy się malować złotem anyżowe cukierki. Wystarczy tysiąc pudełeczek na sezon. Opakowanie zaprojektuje malarz Mariusz Stawarski, będą na nich przedstawieni bogaci kupcy i medyceusze.

– Porozmawiajmy jeszcze o złocie w jedzeniu. Dzisiaj widzimy  złoto np. w ekskluzywnych  barach sushi, maki zawinięte w złocie.

Na przykład w Mediolanie był podawany tzw. sznycel mediolański (castoletta alla milanese), mięso rozbite jak kartka pergaminu, skropione sokiem z cytryny, popruszone solą i pieprzem. I właśnie na koniec obtoczony płatkami złota. Dlatego podawano go wyłącznie wśród bogatego mieszczaństwa.  Ale nie do końca  podobało się to papieżowi, który uznał  to za przesadny zbytek. I z tego powodu ojcowie miasta specjalnym dekretem w 1514 r. zabronili dekorowania złotem. Jakiś kucharz wpadł na pomysł, że w zastępstwie pokruszy chleb, zamoczy mięso w jajku i opanieruje.  Po usmażeniu na patelni uzyskał podobną poświatę złotości. I w ten sposób odziedziczyliśmy złocistą panierkę. Dzisiejszy Vienna sznycel to nic innego jak ten mediolański, zapożyczony od Włochów. Można to dzisiaj  w prosty sposób przyrządzić.  Zachęcam:  po prostu zgrilować kawałek rozbitej cielęciny i potem nałożyć złoto w plastrach. Złoto nie ma smaku, ale za to pięknie się mieni na talerzu.

– Mistrzu, dla równowagi porozmawiajmy o pochwale prostoty i o wegetarianizmie. Co Pan myśli o przypuszczeniu, że Leonardo da Vinci był wegetarianinem? W średniowieczu, renesansie Kościół uważał  to za grzech i groziło za to spalenie na stosie.

Leonarda da Vinci i tak kilka razy siedział  w więzieniu za niepopularne poglądy.  I tylko dlatego wychodził, że papież potrzebował go do malowania Kaplicy Sykstyńskiej albo Sforzowie do budowania swoich pałaców. Był albo i nie był wegetarianinem. On żył i jadł bardzo skromnie. Mimo tego, że mieszkał w Pałacu Sforzów wśród przepychu i rarytasów, to lubił jeść prosto: jaja, maślankę, melony, winogrona,  grzyby, warzywa. Kupował pszenicę na makaron, proso na słodkie bułki dla siebie i dla swoich uczniów malarstwa, mąkę na chleb. Z kuchni Leonardo da Vinci odtworzyłem jego ulubioną zupę wielowarzywną. Rzadko kto wie, że to Leonardo da Vinci skonstruował nasz popularny grill, którego robimy w ogrodzie, ten z kratownicą a pod nią ognisko. Zbudował również ten obracany za pomocą gorącego powietrza. A w jaki sposób kucharz renesansu ułatwiał sobie pracę? A mianowicie znalazłem zapis, że zapinał gęś w szelki, która dreptała w koło. Z psem ten manewr, niestety, pomimo prób, nie wychodził. Inna ciekawostka od Leonarda, że podczas gotowania grzybów wrzucano do garnka srebrną monetę i uważano, że jeżeli sczernieje, to grzyby są trujące. Ciekawe ilu przeżyło po takim teście? Leonardo słynął też z przygotowywania przepięknych scenografii do przyjęć w ogrodzie,  rajów pod namiotami malarsko  wkomponowanych w zieleń i w kwiaty. Jedzenie ze sztuką się przenika, przecież całe jego malarstwo  jest utkane jedzeniem: „Ostatnia Wieczerza”,,„Adam i Ewa w raju”…

 – Jedzenie na stole fascynowało także  szalonych artystów… Np. ser camembert, który zainspirował Salvadora Dali  do namalowania  jednego ze swoich najsłynniejszych obrazów Miękkie Zegary.

Wiemy, że Salvador Dali  był strasznym ekscentrykiem. Jak czytałem o tym, co on wyprawiał, myślałem, Matko Boska, to jakiś świr! Jakiś wariat, ale… miłujący art de cuisine.  Jest taki śmieszny zapis, że podczas śniadania Salvador oblał się kawą i kiedy zobaczył te plamy zaczął się cały tą kawą oblewać . I w transie to wszystko namalował.  On bardzo lubił szpinak z czosnkiem, więc innym razem całe włosy utkał tym szpinakiem. A sytuacja z serem wynikła przez przypadek, zostawił na stole kawałek camemberta, który w słońcu się roztopił i zaczął spływać po krawędziach. I namalował  Miękkie Zegary albo Cieknące zegary.

– Skoro o plamach i o brudzeniu, zapytam jeszcze o strój kucharza. Słyszałam, że Pan wkłada różne białe czapy na specjalne okazje i że je przyozdabia bananami, a nawet rybami… A do tego na nogi kultowe pomarańczowe trampki.

To jeszcze z historii kuchni papieskiej wiadomo, gdzie uczty odbywały się zgodnie protokołem. Na sali, czym ważniejszy gość, tym bliżej gospodarza – „zasada procedencji” obowiązywała…  A kuchnią zarządzał szef kuchni z pomocnikami. Ale największą zmorą kuchni było pijaństwo i utrzymanie czystości. Dlatego właśnie w renesansie wprowadzono białe stroje dla kucharzy, żeby było widać w jakim są stanie! Z fartucha wszystko wyczytasz.
Najsłynniejszym kucharzem renesansu był Bartolomeo Scappi, papieski kucharz,  który gotował dla Piusa IV i Piusa V.  Scappi jest autorem najbardziej znanej książki kucharskiej: „Opera”, która podaje receptury kuchni Watykanu, opisuje scenariusze obiadów i wielkich bankietów, pokazuje relacje mistrz-uczeń.

– Mistrzu, na koniec proszę zaproponować jakąś lekką przekąskę na lipcowe upalne popołudnie.

Drylowane czereśnie z kozim serem – na wzór Włochów. Lubię podać  przegryzkę, jak jest jakiś pretekst historyczny, na pamiątkę jakiegoś wydarzenia. I przy okazji opowiadam. Wyczytałem,  że 25 kwietnia na św. Marka w Watykanie panuje tradycja podawania papieżowi świeżych czereśni. Jest legenda o tym, jak to papieżowi Grzegorzowi Wielkiemu, miłującemu ascezę,  zachciało się czereśni,  ale ogrodnik miał problem, bo wiosna była zimna i Ogrody Watykańskie późno zakwitły. I owoców jeszcze nie było. Wtedy zafrasowanemu ogrodnikowi ukazał się św. Marek, który pobłogosławił jedno z drzew i cudem pokryło się pachnącymi czereśniami. Cudowna legenda, a po jej wysłuchaniu, aż się chce żyć!

 

 Autor: Olga Dębicka, National Geographic Polska nr 7, lipiec 2012, www.nationalgeographic.pl

PRZEPIS NA KRZYŻACKI PUDDING RYŻOWY

Składniki na 4 osoby:
•200 g ryżu Arborio
•3 łyżki masła
•3 łyżki miodu
•1 l mleka migdałowego
•1 jajko
•1 szklanki śmietany 36 %
•200 g płatków migdałowych

Sypki ryż Arborio wsypujemy na  rozgrzaną patelnię z dodatkiem 1 łyżki masła i prażymy. Po chwili dolewamy po trochu mleko migdałowe i mieszamy. Czynność tą powtarzamy, aż ryż będzie miękki. W osobnym naczyniu miksujemy masło, miód, śmietanę i jajko. Gotową masę łączymy z  gorącym ryżem. W między czasie prażymy migdały na suchej patelni. Żaroodporne małe miseczki smarujemy masłem i przekładamy na przemian ryż i płatki migdałowe. Wstawiamy do pieca  na 5 min. w 180 st C. Wkładamy na talerz do góry dnem i polewamy karmelem, a na górze układamy fiołki maczane w cukrze.

Kwiatki moczone w cukrze
•0,5 szklanki cukru
•1 białko
Cukier roztrzepujemy z  białkiem. Maczamy  w tym kwiatki i obsypujemy  białym cukrem. Odstawiamy do obeschnięcia.

Karmel
•0,5 szklanki cukru
•0,5 szklanki śmietany 36%
Cukier rozpuszczamy na suchej patelni. Karmelizujemy go, po czym wlewamy śmietanę, jeszcze chwile gotujemy. Można dodać alkohol lub likier.