Chyba każdy, szczególnie po obejrzeniu filmu: „Pożegnanie z Afryką” Sydneya Pollaca, nosi w sobie marzenie zobaczenia setek mil połaci żółtej sawanny z migrującymi na wolności zwierzętami do wodopojów. Najlepiej ogarnąć to z lotu ptaka, z awionetki nad parkiem Tsavo East i Tsavo West, razem to około 22 tys. km kw. krajobrazów zapierających dech w piersiach!
Drugie marzenie to przeżycie prawdziwego safari w stylu Ernesta Hemingwaya, polowań opisywanych w „Zielonych wzgórzach Afryki”. Ale od czasów Hemingwaya – miłośnika whiskey z wodą i krwawych łowów w latach trzydziestych XIX wieku – wiele w Kenii się zmieniło, sztucery i broń palną zamieniono na aparaty fotograficzne, a prawdziwym trofeum są fotografie „wielkiej piątki”, a nie kieł słonia czy wypchany łeb lwa. Do rodzinnego albumu po safari powinny trafić upolowane zdjęcia: słonia afrykańskiego, nosorożca czarnego, lwa, bawoła oraz lamparta. A na zakończenie pełnego wrażeń dnia można wypić drinka w salonie kominkowym przy barze w stylu kolonialnym.
Jakie jeszcze tęsknoty i wyobrażenia z dzieciństwa zaspakaja Kenia, na zasadzie dalekiego poszczekiwania psa? Oprócz oczywiście: bujania się na trąbie słonia, czy domku w baobabie jak Staś i Nel z „W pustyni i puszczy” Henryka Sienkiewicza. Dla Baronowej Blixen (z „Pożegnania z Afryką”) wspomnienie Kenii to był smak kawy z plantacji u stóp Gór Ngong.
Najważniejsze do zobaczenia są parki narodowe: Masai Mara – bezkresna sawanna Serengeti, Tsavo East i Tsavo West, gdzie jest najwięcej zwierząt i wioski masajskie – enkangi w kolorze rdzawo-pomarańczowej ziemi. Park Amboseli z widokiem na ośnieżony szczyt Kilimandżaro, kto nie ma siły zdobyć góry, to chociaż niech wypije schłodzone piwo z naklejką: „Kilimanjaro”. Niezapomnianym wspomnieniem jest ciepłe jezioro Nakuru, w którego wodach słonych i alkalicznych brodzi miliony flamingów. Tafla jeziora jest różowa jak we śnie, a nad nią faluje gorące powietrze jak podczas startu boeinga, co stwarza mistyczne wrażenie. Warto też podjechać jeepem pod górę Mont Kenia dokładnie na równiku, wierzchołek w śniegu, a w drodze przyroda jak z science fiction. Można się też wybrać do dziewiczej dżungli w Kakamega (tzw. deszczowy las), w której codziennie pada o godz.16.30 z dokładnością zegarka. A na końcu odwiedzić któryś z wodospadów, np. w Nyahururu. Na zrealizowanie takiego programu trzeba przynajmniej dwa tygodnie.
Fotosafari, czyli polowanie na niby
Safari najlepiej udają się w parkach narodowych. Wstęp do tych najbardziej znanych kosztuje 50 dol. za dzień. Utworzono je tam, gdzie zwierzyny ostało się najwięcej. Kenijskie i tanzańskie parki nie są ogrodzone. Zwierzęta mogą swobodnie przemieszczać się po całym ich terenie, opuszczać go i wracać. Znajome uczucie ze zwiedzania zoo jednak nie znika. Z tym, że to turyści czują się zamknięci w klatkach. Muszą przestrzegać surowych reguł: nie wolno im wysiadać ze swych jeepów, nie wolno podjeżdżać bliżej niż na 15 metrów do zwierząt, najwyżej trzy samochody mogą stać przy jednym zwierzęciu, nie dłużej niż 10 minut i z wyłączonym silnikiem. Te korowody blaszanych pudełek obserwowane są uważnie, acz z wyrozumiałym spokojem przez prawdziwych gospodarzy sawanny – lwy, słonie, zebry, gnu, żyrafy.
Dla tych, którzy marzą o luksusowym safari w dawnym, kultowym stylu kolonialnym najlepsze będzie zorganizowane przez jedną z małych prywatnych firm rodzinnych, prowadzonych przez byłych myśliwych. Doświadczony, indywidualny przewodnik (koszt od 500 dol. do 1 tys. dol. – od osoby za dzień) poprowadzi safari własnymi drogami, z dala od popularnych tras znanych z pocztówek, pokaże swoje miejsca i wytropi po śladach zwierzynę. Pakiet obejmuje przejazd, towarzystwo doświadczonego przewodnika, zakwaterowanie w hotelach, domkach myśliwskich lub w luksusowych lodge’iach, w których standard często jest wyższy od europejskiego. Samochody to najczęściej jeepy landrovery lub toyoty Land Cruiser lub przystosowane minibusy. Rozłożone w luksusowe obozowiska – lodge z basenami, kortami, kilkoma restauracjami i barami, w namiotach mają murowane łazienki, własne werandy, do dyspozycji prywatny kucharz. Ceny zaczynają się od 300/400 dol. za dobę. Ale trzeba być świadomym, że zdarzają się i takie sytuacje – wieczorem obsługa wyrzuca mięso na oświetloną polanę przed tarasem drink-baru, aby goście przy swych stolikach mogli obserwować podchodzące dzikie zwierzęta.
Alternatywa to samemu wypożyczyć samochód terenowy z napędem na cztery koła. Są znane firmy międzynarodowe, jak Avis czy Hertz, ale także małe lokalne przedsiębiorstwa. I pojeździć sobie po parkach i bezdrożach, polecam, np. drogę C-13 – czerwoną kreskę na mapie między Narok a parkiem Masai Mara, na pokonanie 150 km koryta wyschniętej rzeki potrzeba 6-7 godzin. Wypożyczenie na tydzień jeepa Suzuki Samuraj kosztuje ok. 650 dol. nie licząc paliwa. Ale trzeba samemu wyszukiwać kamieniste drogi, pytać strażników, gdzie ostatnio widzieli najwięcej zwierząt, dbać o prowiant i benzynę. Na nocleg najłatwiej zatrzymać się na polanie nad rzeką. Taki kemping to kilka rozłożystych akacji dających cień. Służą one za jedyną osłonę dla własnych namiotów, a zwierzęta trzyma z daleka tylko silny zapach ludzi. Mimo to w nocy tuż przy głowie, za cieniutką powłoką tropiku, można usłyszeć skubanie trawy i tupot kopyt zwierząt idących do wodopoju. Trzeba trochę doświadczenia podróżniczego, aby zorganizować własne safari i nie dać się naciągnąć co cwańszym tubylcom.
Dla tych z fantazją i „z wykopem” (jak żartowali w Monty Pythonie) możliwe jest też zorganizowanie safari konno, dziennie pokonuje się wierzchem trasę 25-40 km, śpi się na prywatnych ranczach. Ale typowe safari na bogato to oczywiście samolotem: do wyboru od awionetki po prywatny odrzutowiec. Lądowiska znajdują się w każdej części kraju: w parkach narodowych, rezerwatach, w pobliżu kempingów i obozowisk – wymagający goście mogą zatem szybko dostać się w upragnione miejsce. W centrum tej siatki połączeń leży lotnisko Wilsona na południowych przedmieściach Nairobi.
Mombasa – w poszukiwaniu legendy
Na odpoczynek po safari najlepsze jest suahilijskie wybrzeże Oceanu Indyjskiego – Mombasa, Malindi, Watamu, ze względu na plaże i rafy koralowe. Jedna z najpiękniejszych plaż do Diani Beach (25 km od Mombasy) – śnieżnobiały piasek, palmy, turkusowa woda, prawdziwy raj dla zamożnych, bo wzdłuż plaży położone są najdroższe, superkomfortowe hotele.
Mombasa – wyobraźnia podpowiada: historia jak z legendy, portowy zgiełk, zapach przypraw z zamorskich krajów, pamiątki wizyt Vasco da Gamy i sułtanów Omanu, handel kością słoniową i niewolnikami wymienianymi na płótno i zboże z Bliskiego Wschodu – wrota do Afryki, magia. Pierwsze wrażenie po przyjeździe jest cokolwiek odmienne: pokryte szarym pyłem, nisko zabudowane, śnięte uliczki, mikroskopijne kramy i kramiki, arabskie meczety, upał. Jeśli historia to zakurzona, jeśli powiew kosmopolitycznego portu to powiew bardzo parny i duszny. Ale wydaje się, że magia Mombasy ukryła się na starym mieście, z którego wiele uliczek wychodzi na mały port, tam cumują dhow- arabskie stateczki, trimarany z wielkim trójkątnym żaglem, odbywające morskie podróże wzdłuż wybrzeża do Lamu lub na Zanzibar.
Jezioro Wiktorii – Bogaty też płacze
I ostatnie marzenie z dziecięcego globusu to zobaczyć Jezioro Wiktorii. Morze słodkiej wody w sercu rozpalonego afrykańskiego kontynentu, jeszcze niedawno wydawało się równie nierzeczywiste i mityczne jak śnieg na równiku na szczycie Kilimandżaro. W drugiej połowie XIX wieku wielu śmiałków podejmowało niewyobrażalne trudy, aby dotrzeć i wydrzeć tajemnicę tej wielkiej wody. Jej istnienia domyślano się tylko obserwując toczone przez Nil ogromne masy wody, z południa, poprzez kilka tysięcy kilometrów najsuchszych pustyń na Ziemi. Speke, Baker, Stanley, Livingstone tracili zdrowie, a często i życie zwabieni tu w pogoni za swoimi marzeniami i gnani pasją poznania. 70 tys. km kw to 1 powierzchni Polski. I ja odtwarzając swe dziecięce, nieco już zapomniane marzenie, wyruszyłam z Kisumu we własną pieszą wyprawę do brzegów jeziora, do wioski Dunga, którą zamieszkuje plemię Luo. Nad jeziorem Wiktorii wszystko wokół ryb się dzieje: łodzie, sieci, rybacy, a w powietrzu rybi zapach. Siedziałam nad brzegiem do zmierzchu, Obserwując ubogie plemię Luo, jak Luo myją żeby, piorą, poją bydło, chlapią się i pływają po jeziorze na swoich jaskrawo pomalowanych mahoniowych czółnach. I zrozumiałam, że każdy w swojej sytuacji musi radzić sobie z życiem jak może. Ktoś z Luo wcześniej to zrozumiał i wymalował na burcie swej napis: „The rich also cry”. (Bogaty też płacze).
Autor: Olga Dębicka